niedziela, 27 września 2015

MARATON WARSZAWSKI 3:14:02 CZYLI NIEMOŻLIWIE NIE ISTNIEJE...

... nowe życie stało się faktem, mogę przenosić góry, magia, wszystko jest najwspanialsze na świecie, warto wierzyć w cuda, bajka ze szczęśliwym zakończeniem, warto ciężko pracować, a jak określił Suwi - był po prostu świadkiem mojego zmartwychwstania :-)

Czy ktoś przed startem mógł przypuszczać, że pobiegnę maraton w tempie 4:36 na kilometr? Chyba tylko serce wierzyło, bo rozum podpowiadał: "może 4:45 jak będziesz w dobrej formie". Czasem jednak warto posłuchać swojego serca i zaryzykować :-) A zgodnie z wyrytym napisem na mojej opasce na maraton "Nigdy nie rezygnuj z tego co kochasz" :-)


PRZED STARTEM
Przez dwa lata nie mogłam wystartować w maratonie bo kontuzje nie opuszczały: pasmo biodrowo-piszczelowe, poważne skręcenie kostki z naderwaniem więzadła, anemia, Hashiomoto... Teraz do samego końca nie byłam pewna czy przypadkiem coś mi się nie przytrafi...

Na tydzień przed startem udało się pobiec 10 km w 41:11, więc byłam przeszczęśliwa - pojawiła się szansa na dobry maraton. Radość trwała krótko, bo już w poniedziałek przypałętało się przeziębienie - katar, bolące gardło, ogólne rozbicie... I co dalej? Biec maraton na życiówkę z przeziębieniem? Odpoczywałam ile się dało, ale i tak nie przeszło... Nie poszłam nawet na Run BlogFest 2015, czyli wydarzenie na którym mogłam zdobyć wiele praktycznych wskazówek co i jak robić żeby blog był ciekawszy i lepiej wyglądał :-( Ale zbyt dużo pracy włożyłam, żeby dobrze wystartować... Może za rok się uda (o ile nie znalazłam się na czarnej liście organizatorów)... 

START
Nieprzespana noc, pogoda ze słońcem i wiatrem... na szczęście adrenalina przedstartowa potrafi zdziałać cuda :-) Przed startem byłam zmotywowana jak nigdy - wiele ciężkich godzin treningów, wsparcie najbliższych, wylane litry potu i złość kiedy jakiś trening nie wyszedł, rezygnacja z czwartkowego kosza, alkoholu i wielu przyjemności... To musiało być "teraz albo nigdy", bo czy zdrowie pozwoli wystartować jeszcze w jakimś maratonie?

Na starcie ustawiłam się za balonikiem 3:20 wcześniej słysząc wielekrotne "powodzenia" i "trzymam kciuki". Oczywiście, że chciałam pobiec szybciej, ale zgodnie z planem miałam nie zacząć za szybko, bo ściana gwarantowana. Na pierwszych dwóch kilometrach duży tłok, ale na szczęście spotkałam Bartka z JacekBiega Running Team, który też chciał łamać 3:20 i... jakiegoś przypadkowego biegacza (przypadkowy biegacz się do mnie odezwał po biegu i nie jest już anonimowy - to Michał Poławski), który biegł na 3:15 - dzięki temu miałam idealne punkty odniesienia (oczywiście o ile kogoś nie dopadnie kryzys). Każdy kilometr biegłam jednak za szybko jak na plan... Ale czułam się bardzo dobrze - rozmawiałam, uśmiechałam się, przybijałam piątki z dziećmi :-) To rzadko mi się zdarza, bo raczej szkoda mi sił, ale tak cieszyłam się chwilą, że udało się wystartować, że biegnę, że jest dookoła tyle radości "biegowej" i... nie mogłam sobie tego odmówić :-)  

BYLE DO 17 KM...
Na 17 km w Łazienkach czekał na mnie Michał, który przez ostatnie miesiące bardzo wspiera mnie biegowo i w ramach długiego wybiegania zgodził się mi pomóc i pozającować od 17 km. Oczywiście prosił mnie, żebym do 17 km biegła z balonikiem 3:20, ale wiadomo... nie dałam rady - nogi same biegły :-) Sprawdzałam tylko od czasu do czasu czy mogę mówić i czy wciąż czuję się tak jakbym dopiero wyszła z domu... Dokładnie tak było :-) No może zaczynałam być głodna, ale stwierdziłam, że poczekam jeszcze chwilkę. Gdy zobaczyłam Michała miałam średnie tempo 4:33 (chyba mu nawet ściemniłam, że jest 4:35 żeby kompletnie się nie przeraził i nie był na mnie zły, że "zwłoki" mu dostarczam :-) ). Łazienki się skończyły i zaczął się znowu asfalt...

Wiedziałam, że muszę zjeść żel bo inaczej zaraz będzie ściana... Nie umiem jeść ani pić biegnąc, więc było to duże wyzwanie. Już przy wyjmowaniu z kieszeni jeden się oczywiście otworzył i część żelu wyleciała, a ja się ubrudziłam jagodowym kolorem. Później mycie w trakcie biegu, popijanie dwoma łykami izotonika... chyba zleciały ze dwa kolejne kilometry i tak dotarłam do 21 km :-) Czy się czułam jakbym dopiero wyszła z domu? Zdecydowanie :-) To już był znak, że może ściana się pojawi, ale dopiero po 30 kilometrze :-) Najważniejsze, że połowa dystansu nie do końca była tylko sercem, ale też "z głową".

DŁUGA PROSTA Z "ZASŁONĄ OD WIATRU"
10 km prostej pod wiatr... "No to się zacznie walka" - pomyślałam. Nogi wciąż niosły i miałam ochotę wyprzedzać innych biegaczy, ale Michał na szczęście hamował, więc wciąż odpoczywałam na trasie. Dodatkowo schowałam się jeszcze za dwoma chłopakami, za którymi dobiegłam do 31 km. Byli dosyć wysocy i potężni, więc bardzo dobrze kryli od wiatru :-) Gorzej jak zaczynali rozmawiać, bo wtedy tempo im spadało, a gdy tylko kończyli to przyspieszali :-) Ciekawe, czy zdawali sobie z tego sprawę :-) Na szczęście biegli z głową i jako jedni z nielicznych patrzyli czy zakręt jest w prawo czy w lewo i jak "skrócić" trasę biegnąc przy krawężnikach. Aż dziwne, że tyle osób biega i na to kompletnie nie patrzy tylko wydłuża sobie trasę! Na krótkim zbiegu po 30 km postanowiłam się jednak od nich uwolnić i biec dalej samodzielnie... Miało się zacząć z wiatrem (przynajmniej tak obiecał Michał). 


Z WIATREM?
Nie wiem jak to się stało, ale nawet po zawrotce było pod wiatr. A może to nogi zrobiły się cięższe? W sumie po 30 km wciąż czułam się dobrze, ale już nie biegło się tak lekko jak na początku i bałam się, że ściana w końcu będzie musiała przyjść...

PODBIEG NA KONWIKTORSKIEJ
Tego podbiegu obawiał się chyba każdy maratończyk - był na 33-34 km (czyli w miejscu, gdzie mogła pojawić się ściana), był dość stromy, długi i dobrze znany biegaczom z Biegu Powstania Warszawskiego... Dostałam wytyczne - "nie za szybko, żeby się nie zakwasić". Zatem z przyjemnością wbiegłam (pewnie straciłam tam kilkanaście sekund), ale ku mojej radości tuż po podbiegu był zbieg :-) Odpoczęłam i wciąż czułam się dobrze...

ODLICZANIE DO METY
Rozpoczęłam bieg do mety sercem... 8 km, 7 km, 6 km, 5 km, tylko 1 okrążenie wokół SGGW! Były tam chyba jeszcze jakieś podbiegi, ale nie zwracałam już na nie uwagi. Podbieg czy nie tak samo miałam już ochotę skończyć tę "męczarnię" (właściwie nie wiem kiedy wspaniała przygoda z uśmiechem na ustach zmieniła się w "meczarnię" - w sumie nic nie bolało, ale głowa miała już dość) i wbiec na Stadion Narodowy z nową życiówką... Tylko jaką? Zegarek dumnie zakomunikował, że utracił GPS. Wciąż jednak miałam nadzieję, że są szanse na złamanie nie tylko 3:20, ale nawet 3:15! "3:15 to już naprawdę dobry wynik... Z takiego wyniku mogłabym być dumna przez najbliższe lata...".

Na trasie było coraz więcej kibiców, a ja mijałam "padających" biegaczy... Cel był w zasięgu... Jeszcze tylko 2 km... I wtedy wyprzedził mnie biegacz, z którym zaczynałam dzisiejszy maraton i dla którego celem było 3:15... Wciąż biegł równo... Wiedziałam, że i ja jestem naprawdę blisko... Przed samą metą doping już był bardzo głośny - Krzysiek z 12tri, który dodał mi skrzydeł głośnymi okrzykami, rodzice, którzy aż wbiegli na trasę żebym ich mogła zobaczyć, przypadkowi kibice, którzy krzyczeli "Będzie życiówka" albo "Masz już pewne 3:15"...

Kiedy usłyszałam "Masz już pewne 3:15" miałam ochotę się zatrzymać i delektować się chwilą. Zostało jeszcze jakieś 400 metrów do mety... Miałam siłę, żeby przyspieszyć i dać z siebie wszystko, ale... NIE. 

To była moja chwila! Jedna z najpiękniejszych chwil w życiu i nie chciałam, żeby skończyła się w mękach tylko z uśmiechem :-) Podniosłam ręce do góry kilkanaście metrów przed metą i cieszyłam się tak jakby już nigdy nic przyjemniejszego miało mnie w życiu nie spotkać. Dla takich chwil warto żyć! I warto było trenować, rezygnować z przyjemności dla takiej rozkoszy jak dziś :-)
 
PO...
Jednak szkoda, że te męczarnie się skończyły :-) Doping na trasie, emocje, szczęście w trakcie biegu, moc, która w końcu przyszła w idealnym momencie...  Zmęczenie? Nie. Uśmiech? Minął już kolejny dzień, a endorfiny wciąż są we mnie, a uśmiech nie schodzi z ust. Tego nie da się opisać - to trzeba przeżyć! Bieg na 5 km, na 10 km, półmaratony - było ich już sporo w moim życiu, w tym kilkanaście razy podium... Tu byłam "zaledwie" 16 i dostałam tylko medal jak każdy... A mimo wszystko czuję największe spełnienie ze wszystkich swoich biegów... W końcu jestem z siebie dumna!

To była jedna z najpiękniejszych przygód w moim życiu - nigdy jej nie zapomnę... Tych emocji, walki sercem i rozkoszy na mecie... Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się w życiu przeżyć takie piękne spełnienie, bo łzy szczęścia wciąż płyną po moich policzkach... 

WIELKIE PODZIĘKOWANIA DLA:
- mojej rodzinki, że znoszą moje bieganie i słuchanie o tym,
- JacekBiega Running Team - za wsparcie psychiczne i merytoryczne,
- bliższych znajomych, którzy trzymają zawsze kciuki, wspierają, wierzą bardziej niż ja i dodają sił na ciężkich kilometrach,
- dalszych znajomych, którzy dopytują o moje bieganie i gratulują, a jednocześnie pytają po maratonie "Czyli ile kilometrów przebiegłaś?" i "Które miejsce zajęłaś?",
- nieznanym kibicom na trasie, którzy tworzą niesamowitą atmosferę i dzięki nim nogi same biegną,
- dla Michała, który wspiera mnie od kilku miesięcy merytorycznie, znosi moje wzloty i upadki, słuchanie o tym, jak trening mi poszedł kilka sekund gorzej niż zakładałam, rozwiewa wszystkie moje wątpliwości i w końcu... doprowadził mnie do Stadionu Narodowego w tempie o jakim nie śmiałam marzyć :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz