
PRZYGOTOWANIA
Tym razem plan treningowy był zupełnie inny - to nie ja go przygotowywałam tylko Król Artur, więc... tak naprawdę wszystko na tym maratonie było możliwe... Ale zaufałam, wykonywałam treningi najlepiej jak potrafiłam tydzień po tygodniu od maja tego roku i... efekty są :-) Kluczem do tego wszystkiego jest moim zdaniem systematyczność i zdrowie... Jeśli są te dwa elementy to musi być dobrze :-) Ale takie dni, że "nie chce mi się i nie biegam" po prostu się nie zdarzają... No może czasem rzeczywiście "nie chce mi się" biegać jakiegoś akcentu i marudzę, ale trzeba po prostu wziąć się w garść, założyć buty i strój biegowy i po prostu biec... Po 3 km jestem już w swoim pięknym świecie...
DZIEŃ PRZED STARTEM
Jak zwykle w tygodniu przed startem sporo nerwów (chyba dlatego, że treningów mniej i nie ma co robić z wolnym czasem ;-), a dzień przed była już tragedia... Toaleta co dwie godziny (co to będzie na trasie!!!) i mój mąż, który miał jechać ze mną trasie rowerem zrezygnował z tego pomysłu, więc wiedziałam, że muszę liczyć tylko na siebie... Nie było też pacemakera, który by mnie interesował, więc sam start rysował się zdecydowanie w czarno-białych barwach... Na szczęście iskierka nadziei pojawiła się wieczorem - w biało-czerwonych barwach w postaci polskich siatkarzy, którzy jak lwy wywalczyli miejsce w finale po pięknym boju z USA wygrywając 3:2... Łezki się zakręciły... Skoro oni mogą to chyba ja też mogę! I chociaż przez mecz nie wyspałam się za bardzo przed startem to jednak "głowa" najwięcej mogła zdziałać...
PÓŁ GODZINY DO STARTU

Przed samym startem spotkałam też Jędrzeja, który podobnie jak ja nie był zbyt optymistycznie nastawiony do startu - problemy żołądkowe i odwieczne pytania - czy jest forma? Jedno było pewne - chcieliśmy mieć już ten egzamin za sobą (przy okazji wielkie gratulacje dla Jędrzeja i Bożenki!!!)... W dodatku były 3 minuty do startu, a ja podczas spotkania z Jędrzejem robiłam brzuszki żeby kolka nie złapała i... zostawiłam swój pierwszy żel energetyczny koło startu... Zorientowałam się na szczęście minutę przed wystrzałem startera i... wystrzeliłam jak z procy przeskakując przez barierki żeby po niego zdążyć... Uff... Zdążyłam... Sprint pełny... Potraktowałam to jako dodatkową przebieżkę ;-)

START - BYLE DO 16 KM...
W końcu ruszyliśmy... Ja jednak postanowiłam trzymać się pacemakera na 3:10 - a może jednak zacznie za szybko jak to zwykle u pacemakerów bywa? I oczywiście zgodnie z przewidywaniami nie było na 3:10 tylko jakoś na 3:08 więc idealny czas żeby się nie zmęczyć, a jednocześnie pobiec w grupie... Mimo wszystko cały czas miałam w głowie słowa Artura, że potem mogę nie mieć już z czego przyspieszać i... cały czas ciągnęło mnie do przodu... W końcu po przebiegnięciu przez ZOO (naprawdę
ciekawa atrakcja! Muszę przyznać, że podglądałam zwierzęta, które wydawały się zdziwione, że takie "stado" ludzi pędzi w jednym kierunku...) oderwałam się od grupy i zaczęłam przyspieszać... Do 16 km bardzo spokojnie, bo wiedziałam, że tam czeka już najcięższy podbieg czyli Beldwderska... No i niestety tam zaczęły się moje kłopoty... Najpierw kolka, później cały czas chciało mi się siusiu, brzuch dziwnie bolał jakbym miała okres... Ehh... Nie wyglądało to dobrze... Miałam ochotę zejść z trasy... Właściwie po co mi w ogóle ten maraton... Jak już na 16 km takie problemy brzuchowe, to co będzie na 30? Stres zżerał mnie od środka... Aaaaa... Zapomniałam dodać... Jeszcze ten "bieg chomika" czyli ciągle w kółko na tej trasie... Miałam wrażenie, że ciągle zaliczam te same podbiegi... Ehh... Na szczęście z pomocą przychodziły słowa Artura - "Jak jest gdzieś podbieg, to znaczy, że gdzieś będzie zbieg"...
PÓŁMETEK
Patrząc na poprzednie maratony po przebiegnięciu 21 km powinnam czuć się jakbym dopiero wychodziła z domu... Niby nie było źle, bo oddech i mięśnie sprawowały się znakomicie, ale ten ból brzucha... Ta cholerna kolka... Skąd ona nagle się wzięła? To już trzeci start z kolką!!! I wtedy na chwilę pojawił się mój mąż na rowerze, który miał dzisiaj nie być na trasie i wbrew pozorom chociaż był ze mną może z 1,5 km to powiedział kilka ważnych zdań, w tym że Maja i moi rodzice będą czekali na mecie, a poza tym że siatkarzom też wczoraj było ciężko ;-) No i nie było wyjścia... Brzuch czy kolka czy siku czy ból nóg... Wszystko jedno... Wiedziałam, że muszę dobiec do mety choćbym miała się tam człapać po 5:00... No cóż... Trening treningiem, a maraton maratonem - nigdy nie wiadomo co się wydarzy na trasie... Teraz już dobiec trzeba...
MARATON ZACZYNA SIĘ PO 30 KM...
Ile razy to słyszał lub odczuł każdy maratończyk? Ja czekałam na 30 km z niecierpliwością bo... chciałam się po prostu przekonać co tym razem przyniesie mi ten królewski dystans :-) O dziwo na jakimś 27 km kolka zaczęła puszczać, a ja poczułam się lekko jak na wybieganiu... Wciąż jednak bałam się przyspieszyć, bo przecież gdzieś w końcu musi mnie dopaść kryzys mięśniowy... Ale... Nic takiego nie przychodziło! Ba! Było coraz lepiej! Dotarłam do 29 km i... zaczęłam się uśmiechać podczas biegu :-) Czułam, że dam radę dobiec do mety bo mam jeszcze mnóstwo sił... Bałam się tylko brzucha, ale na szczęście nic takiego nie przychodziło, więc stopniowo przyspieszałam, machałam do przechodniów i cieszyłam się tym biegiem jak dziecko :-) Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i...
NA WISŁOSTRADZIE...
Wiatr... Wiatr... Wiatr... A ja byłam sama... Nikogo przede mną z 50 m, nikogo za mną... Nie było za kim się schować... Próbowałam gonić kogoś w koszulce "Jacka" (wyglądał, że świetnie się trzyma i utrzymuje tempo), ale... dogoniłam go już po dwukilometrowej walce z wiatrem... Ehh... Musiałam stracić tu sporo sił i czasu... Głupota... Szkoda, że nie schowałam się za kimś wcześniej... Ale maraton to też popełniane błędy, więc trzeba było biec dalej... No i skoro tutaj było pod wiatr, to znaczy że ostatnie 1,5 km będzie z wiatrem, a to już naprawdę niedaleko...
PODBIEG NA MOST GDAŃSKI

...40 KM

Ehh... Jak ja kocham biegać maratony... Te przygotowania, tę niepewność co będzie na trasie i w końcu tę moc, którą się ma po maratonie...
PODZIĘKOWANIA

- mojemu mężowi i Majeczce za wsparcie w treningach i startach (chociaż mój mąż ma minusa za ten start i wybór meczu piłkarskiego)
- moim rodzicom, że zawsze chętnie zajmują się Majeczką
- siostrze Kimie, czyli mojemu najwierniejszemu kibicowi oraz Arkowi, który jest :-)
- moim drugim rodzicom za pyszne soczki, którymi wciąż wspierają moje zdrowie :-)
- Arturowi za treningi i złote rady, a Marcie za ciepłe słowa i kopniaki przed startem :-)

- Peli za super moc, której mi zawsze dostarcza przed startem swoim uśmiechem i wyluzowaniem
- bliższym i dalszym znajomym za super doping na trasie, w szczególności Radkowi, który nie wiem jak to zrobił, ale był chyba w czterech miejscach i zawsze chciał mnie ratować "kolką" chociaż ja akurat czułam kolkę w boku ;-) I za złotą radę odnośnie ostatnich 10 km ;-)
A po biegu oczywiście pizza lub burgery :-) Tym razem wygrała pizza w rodzinnym gronie :-) I... pierwszy raz od dwóch lat wypiłam piwo!!! Tak, tak... Karmię wciąż Maję, ale po prostu należało się, a Suwi twierdzi, że to dobre na sen... ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz