Treningi:
Minął rok od rozpoczęcia przeze mnie biegania, więc Półmaraton Warszawski miał być dla mnie prawdziwym sprawdzianem... Ze względu na długotrzymającą zimę treningi ograniczały się przede wszystkim do wizyt na siłowni, ale w weekend, bez względu na pogodę (śnieg, deszcz, mróz i brak słońca), zawsze biegałam 16 km - trasa do moich rodziców, czyli 2 przyjemności za jednym razem: bieganie w terenie pozamiejskim i odwiedziny rodziców (zawsze z pysznym obiadkiem). Trasa ta za każdym razem była bardzo ciężka, gdyż przez co najmniej połowę dystansu najczęściej biegałam w śniegu po kostki... Biegało się trudno, ale wiedziałam, że będą efekty, a przebiegnięcie dystansu 21 km nie będzie aż takim wyzwaniem jak rok temu...
Dzień przed...
Sobota przed Półmaraton Warszawskim minęła standardowo - poranny trening siatkarski, a później, wbrew wszelkim zasadom - bieg 7 km... Po co? Chciałam sprawdzić warunki, które miały być zbliżone do tych niedzielnych. Co gorsza - biegało mi się tragicznie... Wiatr, -10°C, bolące gardło i brak sił...
Poranne nerwy...
Zimno, zimno, zimno... Jak się ubrać? W czym biec? Zostało 2 godziny do startu, a ja wciąż nie jestem zdecydowana... Na start dotarłam 1 godzinę przed startem - udało się to całkiem przypadkiem - od Metra Centrum planowałam iść na stadion na piechotę, ale tłum biegaczy poprowadził mnie na stację Śródmieście i udało się podjechać pociągiem pod sam stadion w ciągu 10 minut, a w dodatku w atmosferze wielkiego biegowego święta...
Przed startem jak zawsze pojawiły się nerwy - 3 wizyty w toalecie i wciąż pytanie - biec w krótkich czy długich spodniach? Decyzja zapadła na krótkie spodnie, ale na start przeszłam jeszcze w długich, aby na minutę przed startem zostawić je na drzewie...
Wyścig z zimnem...
Przed startem byłam przede wszystkim wściekła na pogodę - „Rok ciężkiej pracy żeby przebiec w przeciętnym czasie z powodu lodowatego powietrza - szkoda - będzie trzeba uzbroić się w cierpliwość i poczekać kolejny rok w celu poprawienia czasu...” - myślałam.
Mimo wszystko zdecydowałam się biec za zającem na 1:40... Przez pierwsze 5 km było naprawdę ciężko - mnóstwo przepychających się ludzi, brak miejsca, dużo zakrętów i szarpane tempo... Efekt - zając uciekł mi już na trzecim kilometrze... Co prawda baloniki wciąż widziałam, ale najpierw było to 50 m przede mną, później 100 m, 150 m... Byłam bliska załamania - na treningach potrafiłam przebiec ten dystans w 1:37, a tutaj już na pierwszych kilometrach oddalał się czas 1:40...
Na szczęście nie należę do osób, które łatwo się poddają. Po wąskich trasach w końcu przyszedł czas na długi, prosty odcinek wzdłuż Wisły (jakieś 8 km). Postanowiłam za wszelką cenę dogonić zająca, a potem trzymać się gdzieś blisko niego. Udało się to szybciej niż myślałam, więc postanowiłam go nawet wyprzedzić... W końcu zbliżał się morderczy podbieg na Belwederskiej...
O tym podbiegu można pisać wiele... Było masakrycznie... Wbiegłam wbrew wszelkim zasadom - głowa w dół i pochylona sylwetka... Ale nie dałam rady inaczej... Po podbiegu jednak szybko odzyskałam siły i mogłam biec dalej...
Ostatnie kilometry mijały bardzo szybko, ale jednocześnie było mi coraz bardziej zimno... Byłam pewna, że mój czas nie jest zbyt dobry - niestety biegłam bez zegarka, zając zgubił baloniki, a moje nogi były cały czas zamrożone... Kiedy jednak zobaczyłam napis META i zegar odmierzający czas brutto 1:38:30 wszelkie rozterki minęły, a we mnie wstąpiły nowe siły, które mogłam wykorzystać na finiszu. Już wiedziałam, że złamanie 1:40 to rzeczywistość, a ja wbiegając na metę będą mogła unieść ręce w geście triumfu, bo rok pracy zaowocował czasem 1:37:59, czyli ponad 15 minut poprawy w porównaniu do ubiegłego roku...
Zaskakujące pudło...
Czas 1:37:59 dał mi 1 miejsce w klasyfikacji bankowców, a otrzymany puchar symbolem mojego zwycięstwa nad samą sobą. Marzenia stały się rzeczywistością... I co z tego, że później tydzień byłam przez to chora oraz że ukradli mi moje ulubione spodnie z drzewa... Dla takich chwil warto żyć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz