sobota, 17 października 2015

VIII GRAND PRIX WARSZAWY CZYLI PIERWSZE ZWYCIĘSTWO, ŻYCIÓWKA I PODIUM W GENERALCE

Ależ we mnie dziś dużo emocji! To po prostu było niemożliwe! Za oknem deszcz i pogoda do spania, a nie do biegania, ale cóż... podium samo się nie wygra :-) Wiedziałam, że mogę pobiec na luzie żeby stanąć na podium w generalce GPW, ale... wynik był zdecydowanym zaskoczeniem i cudem!

Zacznijmy jednak od początku... Na bieg wyjątkowo pojechałam samochodem, a nie rowerem, ale nie chciałam zbyt długo marznąć... Później zanim zebrałam się na rozgrzewkę i wyszłam na deszcz minęło wiele minut... Ale przyjechałam, byłam i... trzeba było stawić czoła rzeczywistości.

Lubię biegać w deszczu (świetnie mi się wtedy oddycha), ale błoto, kałuże, obawy o stopę... To nie dla mnie...

Stanęłam więc na starcie i po prostu zaczęłam biec... Jedna, druga, trzecia kałuża ominięta... Nie ma sensu - kałuża czy nie, biegnę prosto... Zegarek coś tam piszczy, ale przez kropelki nie bardzo widzę co on ode mnie chce i czy biegnę wolno czy szybko... Wydawało mi się, że biegnę na 42 minuty, ale...hmmm... zbyt dużo dobrych zawodników w okolicy :-)

Na 5 kilometrze stał się cud i... dogoniłam samego Szychę, który jak zawsze dobrym słowem wsparł na trasie biegu :-) Chyba biegłam całkiem szybko, a może nawet za szybko bo dopadła mnie kolka... Najpierw lekka i bardzo nie przeszkadzała, ale na 8 kilometrze musiałam zwolnić, schylić się, złapać za bok i modlić się, żeby puściła... Chwila wolniejszego biegu i dało radę - kolka przestała przeszkadzać i mogłam biec dalej...

Zbliżał się najmniej ulubiony odcinek drogi - ostatnie 2 kilometry lekko pod górkę... Zawsze męczyłam się tam okrutnie, ale dzisiaj... biegłam, a nie człapałam! Nawet się tym nieco zdziwiłam, więc pełna entuzjazmu ominęłam jeszcze kilka kałuż i pobiegłam do mety nieco okrężną drogą...

Na ostatnim odcinku tak dobrze się czułam, że pierwszy raz w Grand Prix Warszawy podniosłam ręce do góry i wbiegłam na metę z uśmiechem, bo... cieszyłam się ze zwycięstwa! Co więcej, okazało się, że wcale nie pobiegłam do mety w 42 minuty tylko w 40:06 - życiówka i... wielki niedosyt! Gdybym tylko wiedziała, że jakiś cud się stał i mogę po raz pierwszy złamać 40 minut to nie omijałabym kałuży, nie podnosiła rąk, nie przybijała piątek tylko sprintem pobiegła do mety po upragnioną "trójkę" z przodu... Jak to się stało? Chyba czasem cuda się zdarzają :-)

Na koniec dnia okazało się jeszcze, że jestem 2 w klasyfikacji generalnej i 1 w kategorii wiekowej :-) Czy ja mówiłam, że ten sezon jest nieudany? Skręcenie kostki, anemia i Hashimoto prawie pozbawiły wielu pięknych wspomnień, ale to, co wydarzyło na koniec sezonu jest po prostu niesamowitą, piękną, cudowną nagrodą za wiele godzin ciężkich treningów i walki ze swoimi słabościami... Bez względu na to co się jeszcze wydarzy w tym sezonie - ja już jestem szczęśliwa, bo dałam radę :-)

Za tydzień  wielki dzień - Półmaraton w Gdańsku i wciąż magiczna granica 1:30 niezłamana... Czy w tym roku się uda? Dużo zależy od pogody, a w szczególności od wiatru... Kolejny raz poczułam dziś moc - ale czy to wystarczy? Czy pogoda wszystkiego nie zepsuje? Jeśli się nie uda to zimę przepracuję pod półmaraton w Warszawie - kiedyś to marzenie musi się spełnić :-)

Na koniec jeszcze podziękowania dla wszystkich, którzy we mnie wierzyli i postawili mnie na nogi po tym, jak jeszcze w marcu przebiegłam dyszkę w prawie 46 minut... Dziękuję również za wiele ciepłych słów przed startem, w trakcie biegu (Suwi - ja Ciebie zawsze słyszę!) i na mecie... To naprawdę pomaga!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz