Lubię biegać w deszczu (świetnie mi się wtedy oddycha), ale błoto, kałuże, obawy o stopę... To nie dla mnie...
Stanęłam więc na starcie i po prostu zaczęłam biec... Jedna, druga, trzecia kałuża ominięta... Nie ma sensu - kałuża czy nie, biegnę prosto... Zegarek coś tam piszczy, ale przez kropelki nie bardzo widzę co on ode mnie chce i czy biegnę wolno czy szybko... Wydawało mi się, że biegnę na 42 minuty, ale...hmmm... zbyt dużo dobrych zawodników w okolicy :-)
Zbliżał się najmniej ulubiony odcinek drogi - ostatnie 2 kilometry lekko pod górkę... Zawsze męczyłam się tam okrutnie, ale dzisiaj... biegłam, a nie człapałam! Nawet się tym nieco zdziwiłam, więc pełna entuzjazmu ominęłam jeszcze kilka kałuż i pobiegłam do mety nieco okrężną drogą...
Na ostatnim odcinku tak dobrze się czułam, że pierwszy raz w Grand Prix Warszawy podniosłam ręce do góry i wbiegłam na metę z uśmiechem, bo... cieszyłam się ze zwycięstwa! Co więcej, okazało się, że wcale nie pobiegłam do mety w 42 minuty tylko w 40:06 - życiówka i... wielki niedosyt! Gdybym tylko wiedziała, że jakiś cud się stał i mogę po raz pierwszy złamać 40 minut to nie omijałabym kałuży, nie podnosiła rąk, nie przybijała piątek tylko sprintem pobiegła do mety po upragnioną "trójkę" z przodu... Jak to się stało? Chyba czasem cuda się zdarzają :-)
Za tydzień wielki dzień - Półmaraton w Gdańsku i wciąż magiczna granica 1:30 niezłamana... Czy w tym roku się uda? Dużo zależy od pogody, a w szczególności od wiatru... Kolejny raz poczułam dziś moc - ale czy to wystarczy? Czy pogoda wszystkiego nie zepsuje? Jeśli się nie uda to zimę przepracuję pod półmaraton w Warszawie - kiedyś to marzenie musi się spełnić :-)
Na koniec jeszcze podziękowania dla wszystkich, którzy we mnie wierzyli i postawili mnie na nogi po tym, jak jeszcze w marcu przebiegłam dyszkę w prawie 46 minut... Dziękuję również za wiele ciepłych słów przed startem, w trakcie biegu (Suwi - ja Ciebie zawsze słyszę!) i na mecie... To naprawdę pomaga!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz