niedziela, 25 października 2015

PÓŁMARATON W GDAŃSKU CZYLI JAK MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ...

...biega się z uśmiechem na ustach, magiczne bariery same pękają, świat jest piękny, a wszystko co robisz ma po sens...

Kiedy w marcu br. przebiegłam półmaraton w Warszawie w około 1:38 nagle się okazało, że magiczna bariera 1:30 jest po prostu nie dla mnie... Nagle wyniki pomimo treningów zaczęły się pogarszać, a ja straciłam nadzieję na złamanie takich granic jak 1:30, 3:15 czy... 40 minut. Później wyniki zaczęły się poprawiać, ale ledwo biegałam tak jak na poziomie z zeszłego roku. Można to oczywiście tłumaczyć kontuzją czy anemią, ale treningi robiłam tak samo ciężkie, a może nawet bardziej! Zastanawiałam się nawet nad odpuszczeniem biegania - tyle się męczyć i właściwie żadnych efektów? Po co? Później na swojej drodze spotkałam kilka osób, które przypomniały i wciąż przypominają, że bieganie ma sprawiać radość, a nie ma być to męczarnia na każdym treningu czy nawet zawodach...

Po okresie "radosnego" biegania wyniki zaczęły przychodzić same - powróciło podium na Grand Prix Warszawy, maraton ze złamaniem 3:15, cudowny wynik na Kabatach 40:06... A wszystko to bez bólu i z uśmiechem na ustach!

Do Gdańska jechałam z nastawieniem na złamanie magicznej granicy 1:30... To musiało być teraz albo nigdy... Chociaż nastawianie na wynik nigdy nie jest dobre, a panika przed biegiem była ogromna (dziękuję za "tygodniowe" pocieszanie i wyciąganie z "nie dam rady" :-) ), to na starcie stanęłam za balonikiem 1:30 i wiarą, że dam radę...

Pogoda dopisała, rodzinka na trasie, wiele wiadomości od osób wspierających "dasz radę" (bardzo, bardzo dziekuję - to naprawdę pomaga!) i... wielki ból brzucha... Na szczęście w momencie startu wszystko się zmienia - nic nie boli, a nogi same biegną... Zakładane tempo od pierwszego kilometra - 4:15. Niestety (a może na szczęście?) balonik biegł szybciej - 4:10... Myślałam, że tak będzie tylko przez pierwszy kilometr, ale później wcale nie było lepiej i zając trzymał tempo 4:10... Wiedziałam, że przez pierwsze 10 km dam radę - ale co dalej? Biegło mi się naprawdę lekko - nogi nie bolały, oddech jakbym wyszła na jakieś wybieganie i... uśmiech na twarzy :-) Ledwo powstrzymywałam się od przybijania piątek z kibicami :-) Ale musiałam zachować rozsądek...

12 km, a ja wciąż pomimo falowanej trasy czuję się idealnie... Jak to możliwe? Byłam niezwykle zadowolona i miałam jakieś wewnętrzne poczucie, że dam radę w takim tempie do 21 km... To po prostu musiało się udać! Przecież ja czuję się jak na wybieganiu, a nie jak na biegu w 3 zakresie! I nagle kolka... Ale tak wielka, że myślałam, że stanę... Bolał nie tylko bok, ale też głowa... Zrobiło mi się słabo jakbym miała zemdleć pierwszy raz w życiu... Wszystkie marzenia stanęły pod znakiem zapytania... Ale jak to? Tak dobrze mi się biegło, nic nie bolało i kolka? Ja się nie zgadzam! Pojawił się zbieg z górki, a potem od razu podbieg... Skuliłam się, chwyciłam za bok i błagałam, żeby przestało boleć... Podbiegu praktycznie nie odczułam, bo skupiłam się tylko na kolce... Straciłam kilka sekund przy zbiegu, bo nie mogłam kompletnie biec z takim bólem, ale najważniejsze było jedno - na prostej ból ustał i mogłam biec swoje...

Trzymałam się balonika do 16 km, który jakby zwolnił do zakładanego tempa na 1:30... Biegło mi się naprawdę dobrze,więc razem z 3 osobami zaczęliśmy biec szybciej... Oddech przyspieszył, ale nogi biegły idealnie - nie bolały, nie człapały tylko... frunęły! Do mety było już naprawdę blisko, ale był jeszcze ten cholerny podbieg tuż przed 19 km... Ehh... Niestety w tym momencie pierwszy raz poczułam, że biegnę... Miałam już dosyć... Zwolniłam żeby się nie zakwasić do końca, bo przecież zostały jeszcze 2 kilometry! Na szczęście na zbiegu trochę sił wróciło...

Wiedziałam, że mam zapas, ale na wszelki wypadek spojrzałam na zegarek - 6 minut do 1:30 i trochę ponad 1 km do końca... Złamanie 1:30 stało się faktem - mogłam człapać do mety :-) To już nie był lekki bieg - chyba zaczęło się człapanie... Ze sceny usłyszałam, że jeszcze 400 m do mety, ale... nie przyspieszyłam :-) Delektowałam się chwilą szczęścia :-) To było piękne uczucie :-) Cel, o którym marzyłam i kiedyś wydawał się całkowicie nierealny stał się faktem :-) Nie chciałam się masakrować i walczyć o wynik, ale wbiec z uśmiechem na metę jako ukoronowanie radosnego i przyjemnego biegu :-)

Ostatecznie na mecie zameldowałam się z wynikiem 1:29:10 - 9 miejsce OPEN i 3 w kat. K30, wiec nawet udało się stanąć na podium i uczcić piękny wynik pięknymi wspomnieniami :-) Tradycją już chyba się staje, że na podium byłam za Elą Peret - ale zupełnie mi to nie przeszkadza (dzięki Ela za pokazanie, że można!).


Takie bieganie to jednak zasługa wielu osób, więc na koniec wielkie podziekowania:
- dla rodzinki z Gdańska za wsparcie przed biegiem, na mecie i za cudowne spędzanie razem czasu, a w szczególności Mareczkowi, który denerwował się chyba bardziej niż ja i dzięki temu mi było łatwiej ;-)
- mojemu mężowi, że pojechał ze mną do Gdańska, był super fotografem, kierowcą i depozytowym, a potem nie wiedział nawet czy biegałam na 1:35, 1:30 czy 1:25 ;-)
- dla Michała - za największe wsparcie merytoryczne i treningowe jakiego nigdy nie miałam i za wielką cierpliwość w tłumaczeniu wszystkich moich wątpliwości :-)
- dla znajomych - za tak liczne wsparcie przed biegiem i wiarę większą niż moja :-) W pewnym momencie żałowałam, że powiedziałam o tym łamaniu 1:30, bo jakby nie wyszło...

Czy chciałabym czegoś jeszcze w tym sezonie? Oczywiście, że marzy mi łamanie kolejnych barier, ale ten sezon to zdecydowanie najpiękniejsza historia i teraz chciałabym tylko wciąż biegać z takim uśmiechem na ustach :-) Pobiec do lasu na 30 km, widzieć i czuć piękną złotą jesień, nie męczyć się tylko delektować bieganiem z uśmiechem...
 Mam nadzieję, że Gdańsk zagości na mojej biegowej liście co roku, bo jest piękny, przyjemny i mam tam fantastyczną rodzinkę :-) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz