Dzięki pani Basi już ponad pół roku temu zakiełkowała we mnie myśl pojechania na bieg do Imielina koło Katowic. Patrząc na mapę bieg wokół jeziora (przynajmniej z mojego punktu widzenia było to jezioro, a nie jakiś zbiornik wody pitnej) i idealny termin na zakończenie sezonu … A więc - dlaczego nie? W końcu nigdy nie jeździłam na takie „wyprawy biegowe”. Zawsze musi być ten pierwszy raz :-)

PRZED BIEGIEM…
A jednak był sens!
Chociaż przed biegiem miałam mieszane uczucia i jeszcze w pociągu twierdziłam,
że to będzie najgorszy bieg w moim życiu (z racji upału i braku formy), to gdy
przesiadłam się do lokalnego pociągu wszystko nabrało sensu, a ja byłam
szczęśliwa, że jednak zdecydowałam się walczyć
ze swoimi słabościami i przeżyć wspaniałą przygodę biegową.
W pociągu przez całą trasę
izotoniki, chałka z dżemem i na zakończenie… suchy makaron :-) To tak na wszelki wypadek, żeby
nie było problemów żołądkowych ;-) W trakcie jazdy pociąg bez klimatyzacji stanął
jeszcze w szczerym polu na pół godzinki żeby… chyba mnie ugotować :-) A ja i tak się uśmiechałam, bo podjęłam
wyzwanie :-)
Po przyjeździe do Imielina od
razu czuć było atmosferę biegową, a Ukrainiec spotkany w pociągu wygrał bieg :-) Emocje narastały… Przed biegiem zostałam
również niesamowicie mile przywitana przez Anię i pana Marka. Ania przygotowała
boskie smakołyki, z których… zjadłam tylko
ziemniaki… Nie powiem, że później na 17 km właśnie myślałam o tym jakbym
zjadła te roladki i szaszłyki, których
nie mogłam tknąć 2 godziny przed biegiem… Ehh…
PRZECUDOWNY BIEG…
Po wyjątkowo krótkiej rozgrzewce stanęłam na starcie biegu w otoczeniu około
300 osób. Co mnie bardzo zdziwiło, zdecydowana większość to „wyścigani” zawodnicy z klubów biegowych
bez grama tłuszczu… Aż wstyd było mi biec w samym topie, więc wybrałam
koszulkę… To chyba nie był jednak najlepszy wybór, bo mokra koszulka i spodenki
po kilku kilometrach zrobiły się ciężkie… :-)
W końcu po około 5 km dobiegliśmy
do jeziorka i do pierwszej kurtyny wodnej. Uff… Tutaj miało być też trochę
cienia, ale… ku mojemu zdziwieniu cienia nie było, ale były piękne widoki :-) Poczułam się jak na Mazurach, a nie na
Śląsku :-) Słońce było
jednak tak mocne, że zamiast na pięknych widokach musiałam skupić się na
bieganiu, więc postanowiłam trzymać się zawodnika z Pszczyny… Niestety po kilku
kilometrach osłabł, więc wybrałam bieg w samotności i walkę o 5 miejsce…
Zbliżałam się do dziewczyny, która wyglądała na mocniejszą ode mnie, ale…
jednak byłam coraz bliżej… Na 10 km usłyszałam, że osoby, które z nią biegły
powiedziały, żeby zwolniła… Wtedy nie zastanawiając się zbyt długo wyprzedziłam
ją i pomyślałam, że co ma być to będzie… Najwyżej potem dam się jej wyprzedzić,
ale przynajmniej powalczę :-)
Nie znając kompletnie trasy
wbiegliśmy w kawałek cienia… Od razu zaczęło się lepiej oddychać :-) Niestety nie dało się przyspieszyć ponieważ
trasa była dosyć trudna dla osoby, która z reguły biega tylko po asfalcie –
najpierw płyty kamienne, potem
piaszczysta droga z trawą, a w końcu kopny piach… Marzyłam, żeby wybiec na
asfalt… Kiedy tylko asfalt się pojawił miałam nadzieję, że w końcu przyspieszę…
Ale po jakimś kilometrze znowu zaczęła się łąka i leśna trasa, więc bieg
zaczynał się ciągnąć… Nie miałam się kogo złapać, ale przynajmniej czasem
zdarzało mi się kogoś wyprzedzić, więc wiedziałam, że nie jest jeszcze ze mną
tak źle :-)
W końcu wybiegliśmy na ostateczny asfalt… Tutaj jednak
wcale nie było łatwiej, bo pojawiła się droga pod górę na pełnej patelni… I
jeszcze wtedy pojawił się zawodnik z rowerzystą, który miał izotonik, a nie tylko samą wodę… Jak ja
marzyłam, żeby mnie poczęstował…
Do mety zostało już tylko około 5 km… Wiedziałam, że dam radę, bo
z oddechem nie było źle, nogi nie bolały, a ja już po prostu chciałam „być po”
żeby coś zjeść i napić się czegoś
słodkiego :-)
Meta bardzo mnie zaskoczyła,
bo myślałam, że jeszcze co najmniej kilometr :-) A tutaj pojawił się stadion, a ja jeszcze
miałam mnóstwo sił :-) Przyspieszyłam na ostatnich kilkuset
metrach i uniosłam ręce… Może to nie był mój najszybszy bieg w życiu (tempo
ok. 4:30), ale w takim upale, po chorobie to naprawdę było COŚ :-) Nie wiem jak ja to zrobiłam, ale byłam naprawdę szczęśliwa, bo wygrałam sama ze sobą :-)
PO BIEGU…

Na zakończenie przez przypadek
odczytałam SMSa, że zajęłam jednak trzecie miejsce w K-18 z czasem 1:27:41 (śr. tempo niby 4:22, ale zegarek mówi, że
trasa była krótsza i średnie tempo to 4:30, więc nie mam co się zachwycać ;-) ).
Ale to był cud! Okazało się, że
zawodniczka, którą wyprzedziłam na 10 km to dziewczyna, która przed biegiem
miała być zdecydowanie przede mną… Być może był to tylko jej trening, ale
dzięki temu wróciłam do domu z gotówką
i cała wycieczka biegowa zwróciła się, a wspomnień
biegowych nikt mi nie odbierze :-)
Dziękuję wszystkim, którzy sprawili, że mogłam pojawić się na tym biegu,
poczuć tę fantastyczną atmosferę, przeżyć piękną przygodę i… ZNOWU UWIERZYĆ W
SIEBIE!!!
Ps.
Przepraszam, za ten przydługi wpis, ale emocje wciąż trzymają, a ten bieg
chciałabym zapamiętać do końca życia i często do niego wracać :-)
Brawo Anna!
OdpowiedzUsuńDaj znać następnym razem to Twoje marzenie o izo może okazać się jawą ;)
Pozdrawiam
Anna S.
Dam znać ;-)
Usuń