niedziela, 1 października 2017

BIEGNIJ WARSZAWO CZYLI POWRÓT DO BIEGANIA CZAS ZACZĄĆ...

Swój pierwszy mocniejszy bieg zaplanowałam na 11 listopada bo tego biegu po prostu nie można ominąć, ale los zadecydował, że wygrałam pakiet startowy na Biegnij Warszawo... 1,5 miesiąca po porodzie i już mocny bieg? Ale po co? Jednak zdecydowałam się przetestować z jakiego poziomu zaczynam i ile pracy mnie czeka... No i przy okazji chciałam sprawdzić jak to będzie przy Kruszynce i czy w ogóle dam radę jeździć na starty :-) Tak więc tydzień przed biegiem zdecydowałam się na ten "start"...

Los jednak po raz kolejny spłatał mi figla i od piątku do soboty wieczorem miałam gorączkę 39 stopni...Właściwie już byłam pewna, że nie pobiegnę i... obudziłam się rano w niedzielę zupełnie zdrowa :-) I jak tu nie wierzyć w cuda? Pogoda ładna tzn. na spacer po Warszawie ładna, a na bieganie dla mnie to raczej do bani, ale to na szczęście nie miał być start na życiówkę więc zamiast rodzinnego spaceru na Ursynowie pospacerowaliśmy koło stadionu Legii i Łazienek... A raczej mój mąż pospacerował z Majeczką i zrobił jak zawsze super zdjęcia, a ja sobie nieco pobiegałam :-)

Na starcie o dziwo pojawił się stresik, ale to bardziej dlatego, że nie było pacemakerów ani stref startowych z prawdziwego zdarzenia tylko każdy zdany sam na siebie... Tego się nie spodziewałam bo kompletnie nie mam wyczucia tempa i chciałam pobiec z pacemakerem na 45 min...

Na początku biegło się wyśmienicie... Poczułam tę atmosferę biegania, kibiców... Spotkałam też Monikę na trasie, z którą nawet planowałam biec, ale stwierdziłam, że nie dam jej rady na podbiegu i  pobiegłam jednak sama...

Do 6 km biegło się idealnie... Bez zadyszki, trochę z ciężkimi nogami na podbiegu (ale co się dziwić - nie robiłam podbiegów od roku i nagle pierwszy podbieg na starcie, więc byłam na to przygotowana), spotkanie męża i Kruszynki w okolicach Agrykoli... Wszystko wyglądało cudownie... Nawet już wymyśliłam tytuł posta na blogu, że to najprzyjemniejszy start w życiu i... nagle rypnęło... Po 6 km pojawiła się kolka, a nogi nie chciały dalej biec... To i tak dużo dalej niż normalnie na biegu na 10 km, ale... to miał być bieg w miarę komfortowy!!! Może to dlatego, że przy przekraczaniu 5 km zobaczyłam czas 21 min? Zdziwiłam się bardzo, że tak szybko, bo przecież pierwsza część tego biegu jest wolniejsza, z gigantycznym podbiegiem... A może wystraszyłam się tego czasu? Tak czy inaczej biegło się coraz ciężej, a do palmy wydawało się strasznie daleko... No i jeszcze ciągle mnie ktoś wyprzedzał...

W końcu udało się jakoś doczłapać do palmy i zaraz miał zacząć się zbieg... Tam planowałam naprawdę przyspieszyć bez względu na to co będzie się działo i... po prostu nie... Jeszcze nie teraz... Nie w tym biegu... 

Tuż przed metą jeszcze niespodziewanie pojawił się mój mąż, który krzyknął, że to już finisz... Trochę się obudziłam i jeszcze zerwałam to szybszego biegu, ale to była już sama końcówka...

Na metę mimo wszystko wpadłam niezbyt zmęczona, a raczej mniej zdyszana niż zwykle... Czułam, że miałam jeszcze zapas w płucach, ale tym razem mięśnie zawiodły...Czas 43:04, więc lepiej niż planowałam, ale mnóstwo pracy przede mną... Tylko czy to jest możliwe przy Kruszynce i czy znajdę tyle sił, żeby robić szybkie treningi? Czas pokaże... W tym biegu i tak najwspanialsze było to, że pierwszy raz na mecie czekały na mnie najważniejsze osoby w życiu czyli mój mąż z Majeczką... To było niesamowite szczęście kiedy mogłam ich znowu zobaczyć po biegu i po prostu pójść z nimi dalej na spacer :-) Tylko tyle i aż tyle, a dla mnie to największe szczęście...
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz