Swój pierwszy mocniejszy bieg zaplanowałam na 11 listopada bo tego biegu po prostu nie można ominąć, ale los zadecydował, że wygrałam pakiet startowy na Biegnij Warszawo... 1,5 miesiąca po porodzie i już mocny bieg? Ale po co? Jednak zdecydowałam się przetestować z jakiego poziomu zaczynam i ile pracy mnie czeka... No i przy okazji chciałam sprawdzić jak to będzie przy Kruszynce i czy w ogóle dam radę jeździć na starty :-) Tak więc tydzień przed biegiem zdecydowałam się na ten "start"...
Los jednak po raz kolejny spłatał mi figla i od piątku do soboty wieczorem miałam gorączkę 39 stopni...Właściwie już byłam pewna, że nie pobiegnę i... obudziłam się rano w niedzielę zupełnie zdrowa :-) I jak tu nie wierzyć w cuda? Pogoda ładna tzn. na spacer po Warszawie ładna, a na bieganie dla mnie to raczej do bani, ale to na szczęście nie miał być start na życiówkę więc zamiast rodzinnego spaceru na Ursynowie pospacerowaliśmy koło stadionu Legii i Łazienek... A raczej mój mąż pospacerował z Majeczką i zrobił jak zawsze super zdjęcia, a ja sobie nieco pobiegałam :-)
Na starcie o dziwo pojawił się stresik, ale to bardziej dlatego, że nie było pacemakerów ani stref startowych z prawdziwego zdarzenia tylko każdy zdany sam na siebie... Tego się nie spodziewałam bo kompletnie nie mam wyczucia tempa i chciałam pobiec z pacemakerem na 45 min...
Na początku biegło się wyśmienicie... Poczułam tę atmosferę biegania, kibiców... Spotkałam też Monikę na trasie, z którą nawet planowałam biec, ale stwierdziłam, że nie dam jej rady na podbiegu i pobiegłam jednak sama...
Do 6 km biegło się idealnie... Bez zadyszki, trochę z ciężkimi nogami na podbiegu (ale co się dziwić - nie robiłam podbiegów od roku i nagle pierwszy podbieg na starcie, więc byłam na to przygotowana), spotkanie męża i Kruszynki w okolicach Agrykoli... Wszystko wyglądało cudownie... Nawet już wymyśliłam tytuł posta na blogu, że to najprzyjemniejszy start w życiu i... nagle rypnęło... Po 6 km pojawiła się kolka, a nogi nie chciały dalej biec... To i tak dużo dalej niż normalnie na biegu na 10 km, ale... to miał być bieg w miarę komfortowy!!! Może to dlatego, że przy przekraczaniu 5 km zobaczyłam czas 21 min? Zdziwiłam się bardzo, że tak szybko, bo przecież pierwsza część tego biegu jest wolniejsza, z gigantycznym podbiegiem... A może wystraszyłam się tego czasu? Tak czy inaczej biegło się coraz ciężej, a do palmy wydawało się strasznie daleko... No i jeszcze ciągle mnie ktoś wyprzedzał...
Tuż przed metą jeszcze niespodziewanie pojawił się mój mąż, który krzyknął, że to już finisz... Trochę się obudziłam i jeszcze zerwałam to szybszego biegu, ale to była już sama końcówka...
Na metę mimo wszystko wpadłam niezbyt zmęczona, a raczej mniej zdyszana niż zwykle... Czułam, że miałam jeszcze zapas w płucach, ale tym razem mięśnie zawiodły...Czas 43:04, więc lepiej niż planowałam, ale mnóstwo pracy przede mną... Tylko czy to jest możliwe przy Kruszynce i czy znajdę tyle sił, żeby robić szybkie treningi? Czas pokaże... W tym biegu i tak najwspanialsze było to, że pierwszy raz na mecie czekały na mnie najważniejsze osoby w życiu czyli mój mąż z Majeczką... To było niesamowite szczęście kiedy mogłam ich znowu zobaczyć po biegu i po prostu pójść z nimi dalej na spacer :-) Tylko tyle i aż tyle, a dla mnie to największe szczęście...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz