poniedziałek, 11 listopada 2013

BIEG NIEPODLEGŁOŚCI CZYLI WYGRANA Z ZAWKASAMI

Czy dzień przed biegiem, który jest ostatni w sezonie i może się stać jego pięknym zakończeniem, warto iść jeszcze na jakikolwiek trening zamiast leżeć przez cały dzień i nic nie robić? Niestety - po sobotnim odpoczynku (tzn. odpoczynku w postaci 14 km przyjemnego biegu) w niedzielę nie wytrzymałam - poszłam na Zumbę, a później na trening koszykówki. Jak się okazało, niestety na treningu koszykówki były do wykonania "żabki" i... nie mogłam odpuścić - przecież inni by pomyśleli, że jestem słaba... Jaki był efekt? Budzę się w niedzielę, a moje uda mówią, że potrzebują odpoczynku...

Poranek przed biegiem nie zaczął się zatem przyjemnie - byłam tak zła na siebie, że nawet przez myśl mi przeszło, żeby w ogóle nie wystartować... Ale widząc piękną pogodę i biorąc pod uwagę cel biegu czyli upamiętnienie 95. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości jednak postanowiłam powalczyć.

Przed biegiem ustawiłam się w II strefie startu czyli czas pomiędzy 40 a 45 min. Biorąc pod uwagę mikrourazy ud niestety zdawałam sobie sprawę, że jeśli dobiegnę poniżej 45 minut to będzie sukces. Jak się spodziewałam - biegło mi się tragicznie. Uda czułam przez cały bieg, a każdy kolejny kilometr był coraz trudniejszy. Unoszenie kolan podczas biegu było praktycznie niemożliwe, a podbiegi, na których zawsze nadrabiałam w porównaniu do innych biegaczy - po prostu umierałam... Na 4 kilometrze nawet przebrnęła mi myśl, że może lepiej zejść z trasy? Na szczęście szybko wytłumaczyłam sobie, że nieważne jest pobicie ostatniego rekordu, tylko dobiegnięcie do mety... 

W końcu spróbowałam odciągnąć myśli od samego biegu i zaczęłam rozglądać się po budynkach, które mijałam - głowy ludzi wystające z okien i reklamy okazały się całkiem skuteczne, bo ku mojej radości zobaczyłam w końcu napis - 9 km. Tam jakimś cudem odzyskałam nieco mocy i postanowiłam przyspieszyć chociaż na ostatnim kilometrze...Kiedy zobaczyłam zegar na mecie byłam w szoku... Czas pokazywał nieco ponad 45 minut brutto, czyli... jak się później okazało - 42:13 netto tj. 26 miejsce wśród prawie 3000 kobiet! Oczywiście ja z siebie i tak nie jestem zadowolona - gdyby nie te zakwasy to 42 mogłoby pęknąć... Ale w sumie i tak nie ma co narzekać - najważniejsze, że jest progres!

Pierwszy raz w biegu ulicznym wystartował też mój mąż, który praktycznie nie biega nigdzie poza treningami i meczami w piłkę nożną. Efekt niesamowity - 45:57, czyli lepiej niż mój wynik w Biegnij Warszawo 2012. Moje przemyślenia - te moje wyniki to jednak są jakieś słabe i zimą muszę popracować na mięśniami ud (może "żabki" będą odpowiednie?) :-)

Sam bieg był moim zdaniem fantastycznie zorganizowany w porównaniu z Biegnij Warszawo i na pewno wezmę w nim udział w przyszłości:
- strefy startu, które były niezwykle przemyślane przez organizatorów i do których można się było dostać nawet 5 minut przed startem biegu
- niższa opłata startowa
- brak większych kolejek do toalet
- dobrze zorganizowane depozyty
- po biegu dostępne dla biegaczy napoje izotoniczne (a nie woda) oraz banany i jabłka (co rzadko się zdarza w biegach ulicznych).
Czego zabrakło? Mi osobiście brakuje jakiegoś pacemakera pomiędzy 40 min a 45 min. Tak naprawdę te 5 minut to jest ogromna przepaść, ale to pewnie moje osobiste przemyślenia :-)

A teraz czas na odpoczynek... To był chyba ostatni mój bieg w tym roku... Kolejna impreza biegowa - prawdopodobnie dopiero Półmaraton Warszawski w marcu 2014 r. Już tęsknię za tymi emocjami...

Ps. A poniżej bezcenny komentarz kolegi z pracy :-) Dzięki!


1 komentarz: