wtorek, 29 lipca 2014

Bieg Powstania Warszawskiego czyli jak brak pewności siebie pozbawia pięknych wspomnień

26 lipca 2014 r. - imieniny Anny, przyjazd siostry i kuzynki na bieg, a tutaj... zły humor i brak wiary w siebie z powodu braku treningów biegowych przez 3 tygodnie... Ten bieg stał pod dużym znakiem zapytania, gdyż od jakiegoś czasu kolano nie pozwalało na treningi. Co prawda było to tylko 5 km, ale jeśli nie biega się 3 tygodnie to czy można wymagać od siebie dobrego wyniku?

Mimo wszystko postanowiłam próbować złamać 20 minut - w końcu nigdy nie odpuszczam, ale pewnie nawet z 21 minut byłabym zadowolona :-) Na start jechałam z siostrą i kuzynką oraz z naszymi połówkami. W sumie śmieszna sytuacja - trzy dziewczyny biegaczki i 3 facetów trzymających za nas kciuki i... pijących alkohol :-) Chyba jakaś zmiana ról nastąpiła, gdyż z reguły sport leży jednak po stronie mężczyzn ;-)

Na starcie spotkałam Artura - jak zawsze podbudował mnie swoim humorem :-) Plan był taki, żeby trzymać się zająca na 20 minut, a potem Artur miał mnie przypilnować i pociągnąć na górce. O dziwo od pierwszego kilometra biegło mi się przyjemnie - może dlatego, że chyba pierwszy raz w życiu nie wystartowałam za szybko tylko biegłam tempem na 20 minut za zającem, a dodatkowo było chyba nieco z górki :-) Na zbiegu na Karowej zostawiłam nieco z tyłu balonik na 20 minut i próbowałam ciągnąć swoim tempem wzdłuż Wisły... Uratowały mnie dwie kurtyny wodne - taki prysznic w trakcie biegu jest po prostu idealny - mógłby być na każdym biegu to od razu lepsze efekty biegowe by były...

W głowie jednak cały czas miałam podbieg na Konwinktorskiej, który czekał mnie na ostatnim kilometrze. Wiedziałam, że tam rozstrzygnie się złamanie 20 minut, więc chciałam mieć jak najwięcej "zapasu"... Na podbiegu zaczęła się walka nie o każde 100 m, ale każdy krok... Słyszałam z tyłu jak zając z balonikiem 20 minut krzyczy, że już niedaleko, żeby trzymać, że to ostatnia prosta, że już widać metę... Bałam się, że zaraz mnie wyprzedzi i złamanie 20 minut stanie się nierealne... Na szczęście tuż przed metą było już płasko i można było przyspieszyć. Niestety nie zorientowałam się, że to już meta i finisz był trochę krótki, ale najważniejsze było, że dobiegłam przed balonikiem 20 min i z brakiem bólu w kolanie - JUPI!!! :-)

Uskrzydlona na mecie poszłam kibicować znajomym, którzy biegli na 10 km. Udało mi się wypatrzyć kilka osób i postanowiłam pobiec drugie okrążenie z Michałem, który pierwszy raz startował w biegu ulicznym i chciał złamać 50 minut. Starałam się mu pomóc psychicznie jak tylko mogłam... Prawie się udało - następnym razem 4 będzie z przodu ;-)

Po biegu wróciliśmy do nas do domu na imieninową imprezę... Wszyscy już dostali SMSy z wynikami oprócz mnie... Około północy udało się znaleźć wynik w internecie i... 19:37 (nowa życiówka na ateście!), 5 miejsce wśród kobiet, 3 miejsce w kat. K20 i 2 miejsce w kat. osób z Warszawy. Hmmm... Ale oczywiście na podium nie stanęłam, ani nagród nie odebrałam, bo zupełnie nie spodziewałam się, że aż tak dobrze mi poszło :-) Na szczęście po imprezie nagrody można było odebrać jeszcze osobiście w WOSiR :-) Szkoda tylko, że pozbawiłam się pięknych wspomnień w dniu imprezy podczas wręczenia nagród... Takie chwile są przecież bezcenne...

Na koniec wielkie gratulacje dla moich sióstr, które prawie złamały 25 minut i gdyby nie ten upał to na pewno dałyby radę :-) Dzięki za miłe towarzystwo i świętowanie po ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz