1) Gdańsk, czyli piękne miasto, w którym mieszka moja ukochana rodzinka, więc pasję można połączyć z odwiedzinami siostry, chrześnicy, cudownych bliźniaczek, męża siostry, a w dodatku z wyprawą z mężem, siostrą i jej chłopakiem (czyli prawie komplet najbliższych :-))
2) końcówka sezonu, więc forma powinna być
3) pogoda, która w październiku powinna być idealna do biegania
4) "płaska" trasa (przynajmniej tak się reklamowali, a trasa była faktycznie "falowana"... Już wiem dlaczego nie udostępnili profilu trasy...)
5) Bank Pekao, który opłaca start...

I jak tu nie jechać i w dodatku nie mieć ogromnej motywacji? Do Gdańska pojechałam w sobotę razem z mężem, siostrą i jej chłopakiem zaraz po meczu siostry w kosza (który oczywiście wygrała :-), więc nastrój w sobotę był już dobry). Ja jak zwykle byłam zestresowana przed biegiem. Jakie tempo wytrzymam? Czy zacząć szybko czy wolno? W co się ubrać? Czy krótki rękawek i krótkie spodenki to nie przesada gdy temperatura w okolicach 5°C? Czy próbować łamać 1:30 czy może 1:35? Przez takie dylematy noc z soboty na niedzielę oraz poranek były naprawdę ciężkie… Ale wtedy przypomniałam sobie złote zasady biegania – przecież zrobiłaś wszystko co mogłaś, żeby dobrze przygotować się do startu… Teraz już nic nie zmienisz – trzeba dać z siebie wszystko i już…
Na starcie ustawiłam się za balonikiem 1h 30 min z marzeniem złamania tej granicy… W końcu płaska trasa, pogoda wydawała się OK, forma też, nic nie bolało… Marzenie jednak szybko prysło… Na trasie było około 10 podbiegów na wiadukty (niezła „płaska” trasa), okropny wiatr (zawsze w twarz – jak to możliwe?) i trasa wśród samochodów (tzn. 1 pas dla biegaczy, a 2 pasy dla samochodów, więc idealnie wdychało się spaliny). Ale tyle przygotowań, tylu kibiców na trasie i co? Tak po prostu poddać się? Do 8 km biegłam za balonikiem 1h 30 min, ale to nie był dobry pomysł… Kilometry na trasie były źle oznaczone, więc pacemakerzy urządzili sobie właściwie interwały – 1 km wolno, potem nadrabianie (nawet jak było pod górkę!), 1 km wolno i znowu nadrabianie… Poddałam się… Mój organizm nie wytrzymał takich skoków ciśnienia i musiałam zwolnić… Motywacja spadła… Zaczęła się walka o każdy kilometr…
Na 8 km spotkałam rodzinkę, więc oni przypomnieli mi, że nie warto schodzić z trasy bo jestem 6 kobietą… Za plecami usłyszałam tylko motywujące słowa jakiegoś biegacza „To nie kobieta, kobiety tak szybko nie biegają” :-) Kiepskie samopoczucie trzymało mnie jednak do jakiegoś 13 km…

Oby tylko kontuzja się trzymała z daleka – o dziwo kolano się nie odezwało nawet po biegu, więc chyba najnudniejsze ćwiczenia wzmacniające i rozciągające jednak warto robić chociaż kilkanaście minut dziennie :-)
Po biegu poszliśmy jeszcze na spacer nad morze... Pięknie było nawet w październiku - słoneczko, plaża... Aż chciałoby się jeszcze pobiegać mając w nogach nawet 21,1 km :-)
Na koniec podziękowania za wspaniałe wspomnienia:
- mojej siostrze ciotecznej i jej mężowi za bardzo miłe przyjęcie i znoszenie moich humorów przed biegiem,
- mojemu mężowi, siostrze i jej chłopakowi, że pojechali ze mną AŻ do Gdańska,
- mojej siostrze za finisz,
- Asi, Natalce i Oli, że są takie kochane i tak czekają na ciocię,
- trenerowi i całej drużynie JacekBiega Running Team za dobre przygotowanie do biegu.
- mojemu mężowi, siostrze i jej chłopakowi, że pojechali ze mną AŻ do Gdańska,
- mojej siostrze za finisz,
- Asi, Natalce i Oli, że są takie kochane i tak czekają na ciocię,
- trenerowi i całej drużynie JacekBiega Running Team za dobre przygotowanie do biegu.
Ten sezon prawie dobiega końca… Gdyby nie kontuzja kolana i brak przebiegniętego maratonu w tym roku byłby to z pewnością najlepszy sezon w moim życiu z najpiękniejszymi wspomnieniami… W dodatku jeszcze co najmniej dwa przeżycia przede mną – odebranie nagrody za 3 miejsce w Grand Prix Warszawy i Bieg Niepodległości, który przy odrobinie szczęścia pozwoli na złamanie 41 minut na ateście…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz