środa, 12 listopada 2014

BIEG NIEPODLEGŁOŚCI CZYLI PIĘKNE ZAKOŃCZENIE SEZONU ŻYCIÓWKĄ

11 listopada godz. 11.10, a ja gdzie? W kolejce do toalety przed Biegiem Niepdległości, który miał kończyć mój sezon biegowy 2014... Na szczęście zdążyłam na start :-)

Motywacja przed biegiem była ogromna:
- rodzinka, która odwiedziła mnie na trasie i dała ogromną siłę, szczególnie na ostatnich 300 m,
- znajomi, którzy pojawili się trasie i nie dali się zatrzymać na najbardziej kryzysowym kilometrze,
- inni biegacze, którzy dodawali otuchy na całej trasie,
- piękna pogoda (na którą wyjątkowo nie dałoby się zrzucić odpowiedzialności braku życiówki),
- ostatni bieg w sezonie i szansa na życiówkę, która mogłaby potwierdzić, że jednak poprawa nastąpiła...

Przed biegiem z nerwów chyba zjadłam za duże śniadanie i jeszcze na starcie czułam jedzenie zalegające w żołądku... Wizja kolki podczas biegu była straszna, bo to oznaczałoby bieg w męczarniach i pogrzebane szanse na życiówkę... Na szczęście jakimś cudem w trakcie biegu niewiele mi przeszkadzało... Pierwszy raz biegłam głównie głową, a o nogach i mięśniach zupełnie zapomniałam...

Bieg zaczęłam za zającem na 40:00 min. Przez pierwsze 3 kilometry biegłam tuż za nim, a przy zbiegu z górki nawet go wyprzedziłam na kilkaset metrów... W głowie miałam tylko "Nie myśl ile jeszcze do końca, walcz o każdy kilometr, każdy kilometr jest ważny..." albo "Na mecie czekają na Ciebie... Nie będą czekali wiecznie :-)"... Zatem biegłam... Pierwsze 3 kilometry zleciały bardzo szybko, a ja czułam świetnie... Według zająca byliśmy 12 sekund przed czasem, czyli jak dla mnie idealnie :-) Chociaż wiedziałam, że walka zacznie się tak naprawdę od 5 kilometra...

Czas na półmetku w okolicach metra Pole Moktowskie był w okolicach 20 minut, więc wciąż byłam pełna optymizmu... Ale nagle poczułam, że zaczynam słabnąć... Zaczęło się odliczanie... "Wytrzymaj jeszcze ten jeden kilometr, potem ewentualnie zwolnisz i odpoczniesz"... Po minięciu flagi na 6 km "Nie możesz się teraz poddać - zostało już tylko 4 km... Na ostatnim półmaratonie przewalczyłaś kryzys 10 km, więc co to jest 4 km"... I tak dobiegłam do 7 km... Oddech jednak stawał się coraz cięższy i zaczynałam czuć palące łydki... Wtedy usłyszałam swoje nazwisko i... znowu postawiło mnie na nogi... Musiałam biec dalej... Po prostu musiałam... Teraz albo nigdy... Zresztą balonik 40 minut był wciaż tylko jakieś 10-20 metrów przede mną czyli tempo było dobre...

Wbieg na wiadukt przy Dworcu Centralnym? O dziwo nie bolało za bardzo... Zresztą w głowie na tych podbiegach miałam tylko jedno "Tydzień temu na treningu 10 razy wbiegałaś na dużo dłuższy podbieg na Belwederskiej i to na zmęczonych nogach po "żabkach" i wykrokach. Co to jest jakiś króciutki wiadukt? A po wiadukcie przecież jest zbieg, na którym nogi same biegną i odpoczywasz"...Szczerze mówiąc polubiłam nawet te podbiegi na Biegu Niepodległości, bo taki odpoczynek przy zbiegu naprawdę dużo daje...

Zostało 2,5 km do mety... Teraz wystarczyło sobie wytłumaczyć, że to tylko 10 minut wysiłku... "Co to jest 10 minut przy tym jak ciężko było na treningach albo na innych biegach? Czy złapała Ciebie kolka? Czy palą Ciebie nogi, że nie możesz biec?" I wtedy zadowolona z siebie jak nigdy zrównałam się z balonikiem 40 minut... Szczęście jednak szybko prysnęło... "Biegnij, jestem spóźniony minutę" - usłyszam od zająca... Adrenalina uderzała... "To ja się trzymam zająca 40 minut przez 8 km, żeby na 8 km się dowiedzieć, że on jest spóźniony 1 minutę? Jakiś koszmar... Chyba muszę zacząć biegać ze swoim zegarkim..." Ale cóż - biegłam... Teraz wiedziałam, że mam szansę jedynie na złamanie 41 minut, ale jeśli nie przyspieszę, to i z granicy 41 minut nic nie będzie... Zresztą przed startem 40 minut było nierealne, więc nic dziwnego, że udało mi się utrzymać za zającem "40 minut" tak długo...

300 m przed metą czekała rodzinka... Takiego głośniego dopingu to ja jeszcze nigdy nie miałam na trasie :-) Zerwałam się jeszcze do sprintu w ostatniej chwili... Przybiegłam przed balonikiem "40 minut" ale z czasem 40:53... Zajęłam 21 miejsce wśród prawie 4000 kobiet  i w końcu złamałam na ateście granicę 41 minut... Poprawiłam czas sprzed roku o około 1,5 minuty - jest progres! :-) Warto regularnie trenować! :-)

Teraz w końcu czas na odpoczynek, a później na siłę... Najważniejsze, że są cele na przyszły rok - złamanie magicznych granic tj. 1:30 w półmaratonie i 40 minut na 10 km... Może w końcu to ten czas :-) Oby tylko zdrowie pozwoliło :-)

A symboliczne zakończenie sezonu już 29 listopada o godz. 11 w SP przy ul. Puszczyka :-) Cykl 9 biegów zakończony 3 miejscem w klasyfikacji generalnej i 2 miejscem w kategorii wiekowej czyli dla mnie wielki sukces 2014 r. :-) Widzieć efekty swojej pracy i robić to co się lubi - bezcenne :-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz