
Czy skręcenie kostki 2/3 stopnia da się wyleczyć w 2-3 tygodnie? Niestety... Moje nadzieje i wyobrażenia o kontuzji szybko zweryfikowała rzeczywistość - najpierw 4 tygodnie bez biegania, potem truchtanie z lekkim bólem przy pierwszym kilometrach i
powrót do normalności... po 4 miesiącach. Efekt? Początek sezonu nie wygląda zachwycająco, ale wciąż jest nadzieja, że będzie lepiej.
Grand Prix Warszawy - 14 lutego 2015
Do 14 lutego miało być już wszystko dobrze... Kostka skręcona w listopadzie, więc przecież do lutego spokojnie nadrobię stracone tygodnie... Efekt po biegu?
Łzy, ale też większa motywacja do kolejnych treningów.
"Normalne" treningi zaczęłam około 3 tygodni przed startem. Wydawało się, że forma jest dobra. Na pewno poprawiłam się siłowo, gdyż zamiast biegania pół zimy męczyłam się regularnie na siłowni i w domu monotonnymi treningami siłowymi. Ale jaki był efekt? Na biegu mięśnie nie bolały, ale samo przerzucanie nóg było praktycznie niemożliwe. Dodatkowo doszedł jeszcze
lód i błoto, a to spowodowało obawy w trakcie biegu o kostkę i poczucie niestabilności. Niestety efekt końcowy to ponad
3 minuty straty do wyników z ostatnich startów 2014.W pierwszej chwili przyszło załamanie, ale już we wtorek zabrałam się do jeszcze cięższej pracy niż zwykle i pokonania 20 schodów na Bartyckiej. Efekt? Tygodnie zakwasy w łydkach...Ale liczyłam na postępy w kolejnych startach...
Grand Prix Warszawy - 7 marca 2015

Kolejna duża niewiadoma... Ostatnie treningi przyniosły sporo zmęczenia i ogromne zakwasy w łydkach, ale
motywacja w głowie była ogromna. Wiedziałam, że jeśli nie poprawię tych okropnych 44 minut z poprzedniego biegu to już mogę się nie podnieść... Na szczęście znalazłam sprzymierzeńca -
pogodę :-) Duża wilgotność powietrza to idealne warunki dla mnie. Pomimo piekących łydek nogi same biegły i właściwie bez większego wysiłku dotarłam do 8 kilometra... Czułam się jak na dobrym treningu, a nogi były dużo bardziej dynamiczne niż ostatnio. Niestety około 8 kilometra trafił mnie kryzys - po prostu gdzieś baterie się wyczerpały, rozbolał mnie brzuch i zaczęło się człapanie do mety z lekkim przyspieszeniem na około 300 m przed końcem. Jednak najważniejsze było to, że pojawiła się nadzieja na lepsze wyniki. Tutaj już było całkiem przyzwoicie -
42:23 i 5 miejsce w kategorii kobiet. Byłam z siebie dumna, bo wynik po kontuzji był dla mnie zaskakująco dobry, a wiedziałam, że jeśli nie odpuściłabym biegu po 8 km mogłoby być jeszcze lepiej. Motywacja do biegania znowu wzrosła :-)
Narty w Austrii - 7-15 marca 2015
Cała w euforii pojechałam na narty w Austrii. Motywacja do biegania wzrosła, więc wyjazd na narty nie mógł skończyć się tylko na jeżdżeniu na nartach. Pogoda i widoki były zachwycające, więc już pierwszego dnia po nieprzespanej nocy i przyjeździe do Mayrhofen wybrałam się
na długie niedzielne wybieganie - 20 km trasy biegowej wzdłuż rzeki Ziller. Normalnie trasa jest przygotowana dla narciarzy biegowych, ale jak pokazało doświadczenie w marcu na tej trasie
była już wiosna.

Prześliczne widoki zachęcały do biegania. W końcu
zapomniałam o bólu kostki (prawie 4 miesiące!) i codziennie korzystałam z idealnych warunków, żeby zwiedzić najbliższą okolicę i nie stracić biegowej formy. Początkowo było łatwo, ale codziennie wstawanie o 6.00 (a czasem nawet 5:40) na urlopie chyba nie było najlepszym pomysłem i zmęczenie narastało. O szybkich treningach lepiej nie wspominać, bo po nartach szybkie interwały wyglądały jakbym biegła normalnym tempem, a przerwy jakbym szła :-) Mimo to byłam z siebie dumna, że potrafiłam znaleźć w sobie tyle siły, żeby codziennie biegać, jeździć na nartach i... grać w gry planszowe ;-)
Grand Prix Warszawy - 21 marca 2015
Po przyjeździe z nart nie było czasu odpocząć, więc od razu w poniedziałek zabrałam się za trening. Podczas wyjazdu do Austrii łydki się podleczyły, kostka przestałą boleć, było dużo człapania, więc szybki trening wydawał się idealny przed sobotnim biegiem w Kabatach. Efekt? Łydki znowu przypomniały o swoim istnieniu... Ale był dopiero poniedziałek, więc do soboty powinny się wyleczyć chyba, że... znowu się przesadzi z treningiem. Oczywiście tak się stało i do startu w piękny, słoneczny pierwszy dzień wiosny stanęłam
z piekącymi łydkami. W sumie nic nowego, bo analogiczna sytuacja była na poprzednim GPW. Zatem nie przejmując się tym za bardzo stanęłam pełna nadziei na linii startu i... było okropnie. Zaczęłam za szybko (bo przecież kostka nie boli, ładna pogoda i trzeba dać z siebie więcej niż ostatnio), czego efektem było człapanie w drugiej części dystansu... Sprawę uratował nieco
Jacek Baranowski, którego trzymałam się prawie do samego końca - bardzo, bardzo, bardzo dziękuję, bo dzięki Tobie udało się dobiec z czasem 42:32 i
zająć miejsce na podium :-) To był naprawdę cud, bo w tym roku jest dużo trudniej niż w poprzedniej edycji GPW, a w dodatku po kontuzji też nie jest łatwo...
I co dalej?
Już za tydzień
Półmaraton Warszawski, czyli dla mnie coroczne święto biegowe i jeden z najważniejszych biegów. Niestety nie czuję się przygotowana do startu tak jak w poprzednich sezonach, ale na pewno dam z siebie wszystko. W tym tygodniu postanowiłam więcej odpoczywać :-)
Brawo Ania! Trzymam kciuki za Twoje sukcesy w bieganiu, a bloga dodaję do obserwowanych :)
OdpowiedzUsuńDzięki śliczne! :-)
OdpowiedzUsuń