Niestety w tym roku Półmaraton Warszawski od początku wydawał się cięższy niż zwykle:
2) bolące łydki, które pojawiły się po kontuzji
3) choroba (jakby poprzednie wydarzenia już mi nie wystarczyły do osłabienia).
Efekt? 6 minut gorzej niż przed rokiem... Płacz... Załamka... Właściwie to nie wiem czy ten półmaraton można nazwać bieganiem, bo zdarzyło mi się na 6 km zejście z trasy. Na szczęście przypadkowi kibice nie pozwolili zejść z trasy i biegłam dalej tzn. człapałam... Ale może zacznijmy od początku...
Przygotowanie
Przed biegiem zrobiłam wszystko co mogłam, żeby być w dobrej formie - ciężkie treningi (nawet więcej nielubianych interwałów), odpowiednie jedzenie, nawodnienie... Niestety w ostatnich dniach przyszła choroba... Gardło, katar... Ale tak po prostu się poddać bez walki? To nie ja... Próbowałam udawać przed samą sobą, że wszystko jest w porządku, ale niestety nie udało się oszukać organizmu.
Start
Już na rozgrzewce czułam, że bieg będzie wyjątkowo ciężki - nie było świeżości, nogi były ciężkie, a po 4 przebieżkach nawet zaczęły boleć mnie płuca... Kolejny raz przebrnęło mi przez myśl, żeby jednak odpuścić ten półmaraton i zacząć przygotowywać się do jakiegoś następnego. Ale ambicja nie dała mi tego zrobić - twardo ustawiłam się w okolicach zająca 1:35. Już na starcie wiedziałam bowiem, że zeszłoroczne 1:31 jest bez szans...
Pierwsze 2 kilometry szybko minęły, a ja nawet miałam nadzieję, że będzie jeszcze dobrze. W końcu wiele treningów już przeżyłam będąc przeziębiona, a czasem robiłam nawet życiówki. Niestety już w okolicach 5 km przyszedł pierwszy kryzys. Nogi po prostu nie chciały biec, z nosa leciało i zaczęły nawet boleć uda, które nie pamiętam kiedy dawały mi tak w kość.
Kolejne kilometry to istna masakra - zaczęło się człapanie i walka ze sobą, czy zejść z trasy czy jednak dobiec do mety z kiepskim czasem. Miałam wrażenie, że wyprzedzali mnie wszyscy, a ja po prostu nie byłam w stanie podnosić nóg... Odcięło mnie totalnie, a kilometry do końca wcale nie ubywały... Nie pocieszały mnie również komentarze znajomych, którzy zamiast wspierać pytali "Co tak słabo? Na GPW idzie Ci lepiej..."
I tak doczłapałam się do mety, bez przyspieszenia na koniec, bez uśmiechu i z wielkim rozczarowaniem. Czas 1:37:36 = wielka porażka.
Po biegu
Przyszło wielkie rozczarowanie. Do mety po prostu się doczłapałam... Najgorzej, że nie jestem pewna, czy to przez chorobę taki słaby wynik, czy przez treningi, czy przez kostkę czy przez... starość... Treningów nigdy nie odpuszczałam bo miałam nadzieję, że przyniosą efekty... Teraz straciłam chyba resztkę nadziei, że będzie lepiej i czy to wszystko ma sens...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz