Bieg zaczął się jak co roku - zimno, ciemno i przede wszystkim wietrznie... Ale ze względu na to, że nie planowałam ścigania nie przejmowałam się tym za bardzo tylko cieszyłam z tego, że są szanse na spotkanie wielu biegowych znajomych i poczucia atmosfery biegowego święta.
W tym roku na biegu nie byłam sama - była ze mną cała rodzinka - Mąż, Kruszynka, Teściowie, Ania, Ala, Wojtek, Jędrek, Łukaszek... :-) Przy takim dopingu jaki mi zgotowali na starcie to aż szkoda było pobiec bez ścigania ale cóż... Nie czułam się na siłach ścigać 3 miesiące po porodzie i przy takiej wietrznej pogodzie..
W związku z tym ustawiłam się w II strefie gdzieś daleko za balonikiem na 40 min. Początkowo planowałam ustawić się za pacemakerem 42:30 i stopniowo przyspieszać, ale w końcu zwyciężyła we mnie chęć złamania 42 minut i ustawiłam się nieco bliżej startu. Jak się później okazało jednak zbyt daleko - przez pierwsze 2 kilometry musiałam biegać slalomem bo mnóstwo biegaczy wciąż nie ustawia się w odpowiedniej strefie i zawala drogę... No cóż... Następnym razem będę mądrzejsza i najwyżej to ja będę zawalidrogą... :-)
Pierwsze dwa kilometry minęły bardzo szybko - cały czas kombinowałam tylko jak wyprzedzać i nie nadrabiać zbyt wielu metrów... Pierwszy kilometr 4:01 - idealnie :-) Nie zaczęłam po 3:40 jak co roku więc była szansa, że nie umrę po 5 km... Później na 3 km dostrzegłam Elę, która najczęściej wyprzedzała mnie w drugiej części biegu... Stwierdziłam, że może ją dogonię i spróbuję się trzymać najdłużej jak się da... Dobiegłam do niej około 3 km, ale wciąż biegło mi się niesamowicie lekko, więc tylko krzyknęłam do niej "Dawaj Ela" i pobiegłam dalej licząc na to, że dogoni mnie w drugiej części dystansu jak to zwykle miało miejsce i wtedy od niej usłyszę jakieś pokrzepiające słowa :-)
Na zawrotce po 5 km zobaczyłam czas: 19:36... Ucieszyłam się nawet bo miałam spory zapas żeby złamać 42 minuty :-) Czekałam tylko aż przyjdzie moment, że jak zwykle na Biegu Niepodległości nie będę miała siły unieść nóg, a oddech będzie gorszy niż lokomotywa... Ale nic takiego się nie pojawiało! Wybierałam przed sobą tylko kolejnych biegaczy, z którymi miałam się trzymać, ale jak do nich dobiegałam to okazywało się, że biegną dla mnie zbyt wolno... I tak zobaczyłam kolejną flagę... 7 km!!! A gdzie 6 km? Przegapiłam!!! Jejku, do mety jeszcze tylko 3 km, a ja wciąż żyję!!! Wtedy przebrnęło mi przez myśl, że chyba człapię, że tak się dobrze czuję, ale zegarek jako tempo chwilowe pokazywał 4:02... Czyli nie człapię? Wciąż biegnę szybciej niż zakładałam?
Za chwilę wiadukt... Co roku była to dla mnie górka niczym Rysy, ale tym razem okazało się, że to zaledwie kilka kroków :-) Na wszelki wypadek jednak zwolniłam, bo bałam się, że umrę... Jednak nic takiego nie nastąpiło... Wciąż biegłam swoim równym tempem i... flaga 8 km!!! O kurcze!!! Jeszcze tylko 2 km!!! Jak to możliwe!!! Oddech co prawda cięższy niż na pierwszym kilometrze, ale do moich standardowych dyszek to wciąż miałam wrażenie, że biegnę II zakres :-) Tak czy inaczej czułam się świetnie i wciąż bałam się przyspieszyć... Przecież to niemożliwe, że biegnę na życiówkę! Na pewno te flagi są źle ustawione... Biegnę swoje i co ma być to będzie...
Jakieś 300 metrów przed metą moja rodzinka... Obiecali, że pobiegną ze mną te ostatnie metry, więc czekałam na nich bardzo :-) No i są! O kurcze... Ale obciach... Ja tak zipię i ledwo ciągnę, a oni jak sarenki... No cóż... Meta coraz bliżej, więc czuję, że jednak dam radę :-) Ostatnie 50 metrów jeszcze przyspieszam i zatrzymuję zegarek... Nie... To niemożliwe... 40:06!!! Życiówka!!! Niesamowita radość!!! Ale... jak to? Przy takim komforcie w biegu? I co dalej?
Po dwóch godzinach od zakończenia biegu poczułam nieco żalu do siebie, że jednak tym razem 40 minut mogło pęknąć... Gdybym tylko nie biegła slalomem pierwszym dwóch kilometrów (nadrobiłam 200 m), gdybym jednak ustawiła się za balonikiem 40 minut i w końcu gdybym spojrzała na zegarek i zaryzykowała chociaż na podbiegu... Ale czy złamanie tych 40 min jest naprawdę takie ważne? Zrobiłam coś naprawdę pięknego! 3 miesiące po porodzie pobiegłam życiówkę na najmniej lubianym przeze mnie dystansie i to w wielkim komforcie! Byłam 21 na prawie 5 tysiące kobiet! Czy to nie powinien być powód do dumy a nie zmartwień?
A na koniec wielkie, ale to przeogromne podziękowania dla mojej rodzinki za super motywację :-) To na pewno pomogło :-) Dziękuję!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz