PRZED STARTEM


Na start ostatecznie dotarłam tylko z Kimą, która chciała biec za "królikiem" na 25 minut, ale jak się okazało pacemakerzy nie byli przewidziani na żadnym biegu... Rozgrzewka szła mi wyjątkowo opornie - łydki dziwnie bolały (pewnie po roztruchtaniu poprzedniego dnia w tempie 4:28!!! Co za idiotyzm!!!), a nad Wisłą poczułam bardzo mroźny wiatr (a byłam przygotowana na bieganie w krótkich spodenkach i z krótkim rękawkiem!!!). No nic - przejechałam tyle kilometrów więc po prostu trzeba dostosować się do warunków i pobiec na tyle ile mnie stać... Aaaa.... Przed startem jeszcze toaleta... Tzn. chciałam skorzystać z WC, ale było zaledwie 6 kabin na kilka tysięcy biegaczy... Chyba nie muszę dodawać jaka tam była kolejka...
Na początku wystartowały osoby z półmaratonu, a dopiero 10 min później mieli wystartować biegacze na 10 km... Niestety organizatorom coś się pomyliło i wystartowaliśmy jakieś 2 minuty później... Efekt? Ledwo zdążyłam na start (było już odliczanie...) i co gorsze - już po 200 m wpadliśmy w grupę najwolniejszych biegaczy na półmaratonie... Co z tego, że ktoś ciągle krzyczał "Prawa wolna" kiedy tłum pozostawał na to obojętny, a czasem dało się nawet słyszeć słowa oburzenia, że "Trzeba się było nie spóźnić na start, a nie teraz przeciskać przez wszystkich"...
W związku z tymi wszystkimi nieprzyjemnościami kompletnie spadła mi motywacja do tego biegu... Wiedziałam, że na życiówkę nie ma szans - trzeba było biec po trawie, schodach, ławkach żeby przebić się przez tłum, więc jedyne co pozostawało to powalczyć o miejsce... Tylko skąd ja miałam wiedzieć czy biegnę pierwsza czy dziesiąta skoro skupiałam się tylko na omijaniu tłumu?
Dwa pierwsze kilometry zleciały bardzo szybko i ktoś wtedy do mnie krzyknął "Jeśli chcesz powalczyć to musisz teraz się przebić przez tłum, bo za chwilę będzie bardzo wąska alejka"... Wąska alejka? A teraz to po czym ja biegnę? Przecież po chodniku! Głos w głowie podpowiadał, że zaraz utknę na dobre i będę biegła w tempie 5:00 (o ile dobrze pójdzie)... Byłam wściekła... Rzeczywiście jak dobiegliśmy do parku czyli około 3 km wpadliśmy w kompletne błoto, kałuże i... jeszcze większy tłum... Próbowałam się przebijać, ale na pewno straciłam sporo sił... Wciąż miałam jednak nadzieję, że biegnę w czołówce, bo nie widziałam nikogo żeby mnie wyprzedzał, a to już było coś :-)
Na piątym kilometrze w końcu zrobiło się luźniej i można było biec swoje... Tylko skąd wziąć siły? Od piątego kilometra miał mnie wspierać mój Mąż na hulajnodze, ale ze względu na przyspieszony start niestety nie zdążyliśmy się znaleźć i wciąż biegłam sama, trochę zrezygnowana... Nie walczyłam o każdy krok... Po prostu biegłam byle tylko skończyć ten kiepsko zorganizowany bieg...

PO STARCIE
Wszystko co złe w tym biegu - organizacja, błoto, wiatr poszły w zapomnienie... Bo zwycięstwo to zwycięstwo! Tej radości nie da się opisać! Wróciłam dokładnie po roku i wygrałam! Już będąc mamą takiej wspaniałej dziewczynki :-) Można? Można :-) Wystarczy tylko chcieć :-) Szkoda oczywiście tego, że po raz kolejny nie udało się złamać 40 min, ale na tej trasie i w tych warunkach ludzko-pogodowych po prostu się nie dało...
Po biegu odbyła się super dekoracja w świątecznej atmosferze, a później z całą rodzinką oczywiście tradycyjne burgery :-) Teraz czas na tydzień przerwy od biegania (chociaż nie czuję się zmęczona) i zaczynam przygotowania na wiosennego maratonu :-) Trzeba trochę zwolnić żeby znowu przyspieszyć! Trzymajcie kciuki!

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz