poniedziałek, 30 września 2013

3:22:12 - JEST CUDOWNE, NOWE ŻYCIE :-)

Stało się...Przebiegłam maraton! Czy jestem innym człowiekiem? Nie wiem, ale jedno jest pewne - maraton to jest zupełnie inne przeżycie niż bieg na 10 km czy 5 km... Na krótkim dystansie może stanąć każdy - 5 minut szybciej czy wolniej - ale zawsze się dobiegnie... Maraton  to jest jednak walka - w głowie i w sercu. I chociaż podczas krótkich biegów też można walczyć, to jednak tam jest tylko walka o życiówkę, a maraton to są niezapomniane chwile do końca życia, które można tylko przeżyć sercem...

Kiedy przed swoim debiutem w maratonie zakładałam przebiegnięcie go w czasie 3:30 wszyscy pukali się w głowę i mówili - jak złamiesz 4 godziny to będzie sukces... Zatem z dość dużym niedowierzaniem w siebie ustawiłam się za zającem 3:30... Ale zacznijmy od początku...

Przygotowania...

Czym byłby start w wyścigu bez makijażu? :-) To chyba najśmieszniejsza czynność, która spotkała mnie o 6 rano przed wyścigiem - mój mąż wchodzi do łazienki i pyta: po co się malujesz przed maratonem? Wtedy sama jakoś nie dowierzałam w to co robię, ale chociaż na chwilę odeszły mi nerwy bo jak zwykle - nie wiedziałam co zjeść, w co się ubrać (było zimniej niż zakładałam) i... czy będzie bolała mnie lewa stopa (niestety w środę odezwała się jakaś dziwna kontuzja...).  Na szczęście wszystko odbyło się w sam raz - nie przejadłam się (kilka kanapek z dżemem i 2 banany), nie było mi za zimno (krótki rękaw był idealny), a noga nie bolała...

Bieg...

Ten bieg na pewno zapamiętam do końca życia... Pewnie myślicie, że w maratonie musiała pojawić się ściana... Hmmm... NIE! Do 21 km walczyłam ze sobą, żeby nie biec zbyt szybko, ale nogi po prostu same biegły!!! Po 21 km, kiedy usłyszałam, że mój czas wynosi ok. 1:40 nawet się wystraszyłam, że ściana mnie dopadnie lada moment, bo przecież kiedyś "organizm upomni się o swoje" (przeczytałam to chyba w każdym poradniku maratończyka)... Ale może zacznijmy od początku biegu, bo właściwie przeszłam już do środka :-)

Pierwsze kilometry mijały bardzo szybko i bardzo ciekawie - dużo zakrętów, historycznych miejsc - właściwie czułam się jakbym zwiedzała Warszawę i podziwiała jej uroki... W ogóle nie czułam, że biegnę - po prostu było bardzo przyjemnie - mnóstwo ludzi z pasją, wielu kibiców, muzyka, piękna pogoda - czego chcieć więcej? W takiej pięknej atmosferze nogi same biegły i chyba nawet nie czuły, że biegły :-) W końcu z uśmiechem na ustach dotarłam do Arbuzowej, czyli do około 27 kilometra... Tutaj wiedziałam, że czeka mnie podbieg i w głowie pojawiła się pierwsza myśl - przecież to jeszcze 15 km, a ja zaczynam czuć nogi! To na pewno dlatego, że zbyt szybko przebiegłam pierwszą część...

Ale biegłam... Za chwilę zobaczyłam kilka znajomych twarzy bo znalazłam się na Ursynowie i znowu nie czułam jakbym już miała w nogach ponad 30 km... Co więcej - coraz łatwiej wyprzedzałam kolejnych biegaczy, którzy jakby słabli. Na trasie pojawiły napisy o walce ze ścianą... Ale jaką ścianą? Przecież ja wciąż biegnę i nic mnie nie boli... Co więcej - wyprzedziłam nie tylko zająca na 3:30, ale już daleko za mną był zając na 3:25 :-) Zatem psychicznie nie chciało mi się walczyć o jeszcze lepszy czas - wolałam przybijać piątki z kibicami, uśmiechać się i po prostu biec swoje... Tego dnia nogi po prostu niosły mnie same...

Pod koniec trasy niestety zaczęłam robić się głodna... Miałam co prawda w planie zjeść żel na około 30 km, ale... mój mąż gdzieś zniknął i kiedy się odnaleźliśmy był już 38 km, na którym nie opłacało mi się jeść żelu... Niestety zjadłam za to kawałek banana, czego konsekwencją były ostatnie kilometry z olbrzymią kolką...

Meta...

Kiedy do mety zostało już około pół kilometra zobaczyłam... moją mamę i siostrę!!! Na początku nie chciało mi się w to wierzyć i nawet przez chwilę pomyślałam, że mam przewidzenia, ale... to były one! Postanowiły mi zrobić super niespodziankę :-) Były to piękne chwile - wiedziałam, że już dobiegnę, że będzie to czas poniżej 3:30 i że już nic nie powstrzyma mnie przed wielkim szczęściem, radością i spełnieniem... Kiedy wbiegałam na stadion usłyszałam olbrzymi aplauz i poczułam jakbym dostała skrzydeł... Cieszyłam się ogromnie, krzyczałam i... nawet się popłakałam ze szczęścia... Co prawda straciłam pewnie przez tę radość jakąś minutkę ze swojego czasu, ale to była właśnie ta jedna z najpiękniejszych minut w moim życiu i chciałam się nią cieszyć jak najdłużej... Co ciekawe, tuż po przekroczeniu mety jakaś dziennikarka z Francji zrobiła ze mną wywiad i pstryknęła kilka zdjęć... Naprawdę poczułam się jak gwiazda :-)

Po  udzieleniu krótkiego wywiadu dostałam SMSa z wynikiem - 25 miejsce w kategorii OPEN i czas 3:22:12 - po prostu niemożliwe nie istnieje! Dało mi to również 2 miejsce w kategorii bankowców i statutetkę, która... ma być przysłana pocztą (moim zdaniem jedyny mankament pod względem organizacyjnym - co mi po statuetce bez wyjścia na podium?). Na stadionie czekali już na mnie najwierniejsi kibice: mąż, który wspierał mnie na niemal całej trasie, mamusia i siostra - bardzo dziękuję Wam za wsaprcie :-)

Po Martonie... 

Zawkasy? Nie! Kontuzja? Nie! Wielkie szczęście, którego nie da się opisać? TAK!!! To chyba nazywa się nowe życie... Teraz już wiem, że wszystko jest możliwe i warto walczyć o swoje marzenia :-) Zachęcam wszystkich, żeby chociaż raz w życiu doświadczyli tego uczucia i dziękuję tym osobom, którzy trzymali za mnie kciuki przed maratonem, w trakcie i gratulowali po :-)

Jedno jest pewne - to nie był mój ostatni maraton! :-)

2 komentarze:

  1. Rewelacja! Gratulacje! Świetny tekst, świetny wynik! :-)
    Kuba F

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kuba, dobrze wiem, że Ty byś napisał to co najmniej 100 razy lepiej z Twoją twórczością i jeszcze wymyślił jakiegoś ludzika ;-)

      Usuń