niedziela, 28 października 2018

DYSZKA I PIĄTKA W GDAŃSKU CZYLI DWA NAJSZCZĘŚLIWSZE CZWARTE MIEJSCA NA ŚWIECIA...

Kompletnie nie wiem od czego zacząć... To po prostu był weekend szczęścia! Po maratonie to był dopiero pierwszy i prawdopodobnie ostatni start w tym sezonie, więc było o co powalczyć :-) No i najważniejsze był to też cudowny weekend spędzony z rodzinką nad morzem, więc czy można chcieć czegoś więcej? :-)

PRZED BIEGIEM
Początkowo bieg nocnej dychy miał być o godzinie 18, a bieg na piątkę z wózkiem o 9 rano, więc postanowiłam wystartować w obu biegać... Oczywiście w pierwszym jak zwykle marzyło mi się złamanie 40 min, a drugi bieg miał być tym rekreacyjnym... Jednak życie zweryfikowało marzenia i wszystko zaczęło się psuć:
- najpierw po maratonie zaczęło boleć rozcięgno i byłam bliska zakończenia sezonu (nie jestem z tych, którzy trenują z bólem...),
- później okazało się, że o 18 to jest mecz Lechia-Arka, więc bieg będzie, ale o... 23 czyli w godzinach kiedy ja już dawno śpię... A w dodatku następnego dnia piątka miała być o 9 rano, więc znowu chciałam zrezygnować z jakiegoś startu, ale kompletnie  nie wiedziałam z którego, więc postanowiłam do końca trzymać opłatę startową w obu biegach,
- rozwaliłam sobie do krwi Achillesa... pedałem od roweru i rana jest idealnie w miejscu, w którym obciera but,
- i w końcu załamanie pogody... Zimno, deszcze... Po co jechać w taką pogodę nad morze?

Wszystkie te wątpliwości i wyzwania przerodziły się w cuda...


NOCNA DYCHA
Pomimo tego, że dzień przed biegiem czułam stopę postanowiłam wystartować... Głównym powodem okazała się... pogoda :-) Pomimo tego, że w dzień był wiatr 40 km/h to w nocy był już poniżej 20 km/h i w dodatku lekka mżawka przed biegiem... Dla mnie warunki wręcz idealne :-) Trasa Nocnej Dychy również mnie nie przerażała. Co prawda były cztery podbiegi, ale na Biegu Niepodległości (który miał być docelową imprezą) też czekałyby na mnie dwa, więc w sumie niewielka różnica :-)

Na starcie były ze mną moje dwie ukochane siostry i Mareczek, który w tym dniu chciał rozprawić się z magiczną barierą 50 min (jeszcze raz gratulacje! Udało się!)... Ja natomiast marzyłam o zobaczeniu w końcu trójki z przodu... Przegoniłam myśli o nieprzespanej nocy i biegu następnego dnia o 9 rano i skupiłam się tylko na dyszce...

W pierwszą stronę biegło się idealnie... Czas na półmetku był wręcz przerażający - w okolicach 19 minut! Zupełnie nie byłam zmęczona, o stopie zapomniałam, ale... szybko okazało się dlaczego pierwsza piątka była tak piękna... w pierwszą stronę biegliśmy z wiatrem :-) Po zawrotce okazało się, że już tak przyjemnie nie jest... Oddech stał się cięższy, a wiatr zaczął bardzo przeszkadzać... Nie było za kim się schować, bo w biegu wystartowało zaledwie około 500 osób (pewnie przez tę za późną godzinę)...
Co pół kilometra zegarek wyświetlał mi tempo... Zerkałam za każdym razem czy to już koniec marzeń o 39:59 czy jeszcze mam szansę... Za każdym razem kiedy jednak zerkałam na zegarek wyskakiwało okrążenie 1:59 lub 2:00... Niby wolno, ale zapas z pierwszej piątki był, więc.... wystarczyło TYLKO utrzymać tempo....

Do mety zostały jeszcze jakieś 2-3 kilometry i 2 podbiegi (nie wiedziałam dokładnie ile ponieważ kilometry nie były niestety oznaczone, a na zegarku ciemność i nie było czasu włączać światełka)... No ale zgodnie z ostatnią, złotą zasadą Artura "Jak jest podbieg, to będzie zbieg"... Zatem na podbiegu było rozsądnie, a na zbiegu ile natura dała ;-) Taki mikro interwał ;-) I w końcu po drugim podbiegu ktoś do mnie krzyknął "Dawaj, jeszcze tylko 1,5km" :-) Jejku! Naprawdę? Tylko 1,5 km? To niemożliwe! To już jest naprawdę blisko! Nogi lekkie, kolki brak... Jak nie teraz to nigdy! Przecież na Biegu Niepodległości może być okropna pogoda, tłum VIPów, niepewność, stres ostatniego startu w sezonie... Trzeba cisnąć!

Do mety biegłam jak na skrzydłach... Nogi nie były wcale ciężkie tylko oddech nieco przeszkadzał, ale przecież to już tak blisko... I w końcu skręt na halę Amber Expo... Zegar odliczający sekundy... Zostało dosłownie 100 m, a zegar pokazuje 39:12! Dopiero 39:12! Mam czas! Zdążę! Dobiegnę poniżej 40 minut! Dotarło to do mnie! Po tylu nieudanych próbach bo "zawsze coś" w końcu to mam! I te ostatnie 100 m nie było najszybsze... To była celebracja chwili! Nie chciałam tak po prostu wbiec na 100% :-) Cieszyłam się każdym krokiem przed metą :-) To była moja chwila! To ta piękna magiczna bariera, której tak długo nie mogłam złamać... Czas 39:33, 4 miejsce OPEN, 1 w kategorii wiekowej! Może trochę szkoda, że nie pudło, ale ten czas... Najpiękniejszy czas... Wolę zająć 4 miejsce z takim czasem niż 1 miejsce z czasem powyżej 40 minut :-) Cudownie! Jest progres! Chce się biegać!

Ehh... Emocje wciąż nie opadają i... nie opadły też przed biegiem na piątkę... Wróciłam do apartamentu po 1 w nocy, a pobudka o 6... Czas spania nie wyglądałby tak źle gdyby nie to, że... ja kompletnie nie mogłam zasnąć! Przeżywałam jeszcze raz każdy kilometr... I ten zegar odliczający sekundy gdy wiedziałam, że zdążę... Zapamiętam ten moment do końca życia :-) No i był jeszcze jeden problem... Stopa... Zwyczajnie jej się przypomniało, że przecież powinna boleć po takim wysiłku... I ciągle myśli w głowie - czy ja w ogóle dam radę wstać z łóżka i chodzić? Co będzie rano? Z takimi myślami po prostu nie dało się spać, a wiedziałam, że na mój bieg ma przyjechać cała rodzinka - Kima, Monika, Arek, Marek, Asia, Ola, Natalka i oczywiście mój Mąż i MikroNusia (na dyszce ich nie było, bo Majeczka już grzecznie spała... Asia, Ola i Natalka chyba też ) :-) Tyle kibiców, a ja nie będę mogła biec?

PIĄTKA Z WÓZKIEM
Po nieprzespanej nocy wstałam o 6 żeby sprawdzić co z nogą i nakarmić Majeczkę... Pierwsze kroki nie były tak tragiczne jak wyobrażałam sobie przez całą noc, więc była szansa, że pobiegnę... Może nie będzie to szybki bieg, ale w okolicach 5 minut/ km powinnam dać radę...

W ramach rozgrzewki potruchtałam na start z wózkiem, a mój Mąż na hulajnodze... Nogę czułam, ale nie był to ból... Do startu właściwie zapomniałam o nodze (może
adrenalina?) i wtedy... zaczęło się... Najpierw zobaczyłam całą rodzinkę trzymającą kciuki, potem nie mogłam znaleźć Majki w tłumie żeby stanąć na starcie i bałam się, że w ogóle się spóźnimy... Ale jakimś cudem zdążyłam ich znaleźć i w ostatniej chwili stanąć na starcie... Jeszcze tylko kilka piątek z innymi mamami, które biegły z wózkiem i... można zaczynać :-)

Wystartowaliśmy... Nie wiem co mi strzeliło do głowy, ale biegłam w okolicy 4:00!!! Kosmos!!! Przecież nie da się tak szybko biegać z wózkiem!!! To znaczy tak mi się wydawało ;-) Ale po 400 m dopiero się zaczęło... Ulewa!!! Po prostu ulewa, wiatr...
Masakra!!! I wtedy zupełnie przestało mi zależeć na biegu... Myślałam tylko jak najszybciej dobiec żeby Maja nie zmarzła i nie rozchorowała się... Mój mąż jechał w moich okolicach na hulajnodze, więc wiedziałam tylko, że biegnę jako pierwsza mama z wózkiem... Wydawało mi się, że biegnę nawet wolno, uśmiecham się do kibiców, fotografów, pozdrawiam inne mamy z wózkiem na przeciwko... Ale jednocześnie próbuję trzymać tempo, bo deszcz ogromny, ja przemoknięta do suchej nitki... Na szczęście Maja była dobrze ubrana, więc ona nie zmokła... No może jej rączki, które próbowały
łapać deszcz i czapka, którą Maja postanowiła wyrzucić na jakimś 4 km :-)

Pierwszy raz biegnąc na piątkę nie wpadłam na metę ledwo dysząc, a czas 20:20 z wózkiem wydawał się całkowicie poza zasięgiem przed biegiem :-) Dał on 1 miejsce wśród mam z wózkiem i o dziwo 4 miejsce OPEN, 1 w kategorii wiekowej!!! I tutaj jeszcze wisienka na torcie, w którą nie wierzyłam do samego końca biegu... Wygrałam wózek biegowy THULE!!! Jeszcze nigdy nie wygrałam tak dużej nagrody!!! Dopiero jak go dostałam do ręki to uwierzyłam, że on jest mój! I to nie jest zwykła nagroda... To jest nagroda za ciężką pracę, konsekwencję, cierpliwość i organizację... Bo przy dziecku też można biegać!!! Można mieć pasję!!! I to właśnie ten wózek będzie mi zawsze o tym przypominał... Można... Zawsze można... Trzeba tylko chcieć :-)

I tym biegiem chyba zakończę sezon chociaż chciałabym jeszcze gdzieś pobiec i powalczyć, bo czuję, że forma nagle się pojawiła... Ale był to ciężki sezon, a rozcięgno
podeszwowe nakazuje rozsądek i roztrenowanie... To był najpiękniejszy biegowy rok w mojej historii!!! Po urodzenia dziecka też można biegać... Ba... Można szybko biegać, a nawet szybciej niż przed ciążą :-)

Na koniec tego przydługiego wpisu muszą być jeszcze podziękowania bo nie byłoby tych dwóch wspaniałych biegów i takiego pięknego sezonu gdyby nie osoby, które mnie wspierają:
- mój Mąż i Majeczka - pozwalają na treningi, a mój Mąż nawet w deszczu przejechał ze mną 5 km na hulajnodze :-)
- Kima i Arek - kibice nawet w Gdańsku, a Kima to już w ogóle najwierniejszy i największy kibic, a ostatnio też fotograf :-)
- Monika, Mareczek, Asia, Ola, Natalka - do których wracamy już 5 rok z rzędu (odkąd impreza Amber Expo zawitała do Gdańska), z którymi zawsze można pogadać o wszystkim chociaż widzimy się raz/ dwa razy w roku, na których zawsze można liczyć...
- moi rodzice, którzy wspaniale opiekują się Majeczką,
- moi teściowie, którzy dbają o moje zdrowie i wciąż wspierają soczkami mocy, a dzięki super wózkowi mogę biegać z Majeczką,
- Artur, który wymyśla mi cięższe treningi niż sama bym sobie rozpisała,
- bliżsi i dalsi znajomi biegowi, którzy świetnie motywują mnie do dalszego biegania i wspierają w gorszych chwilach,
- koleżanki i koledzy, którzy zawsze wspierają dobrym słowem biegowym...

Dziękuję za wielkie wsparcie!!!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz