niedziela, 8 sierpnia 2021

Parszywa Bendoszka czyli nowe wyzwanie w ramach Chudego Wawrzyńca...

 

Chudego Wawrzyńca nie mogłam pominąć - to dzięki niemu mieszkam w Sopotni Wielkiej i choćby nie wiem co musiałam stanąć na linii startu :-) co ciekawe tydzień przed startem zmieniłam bieg z 53 km na drugą część 80tki czyli... bagatela 60 km... Niby tylko 7 km więcej, ale wstyd przyznać - nigdy nie byłam na tej trasie :-) Właściwie znałam ostatnie 10 km, które bardzo lubiłam ponieważ była to część z moją ukochaną Rysianką :-)

 

Do biegu właściwie ostatecznie przekonał mnie Rafał - niby tylko tutaj jeden szczyt, tutaj drugi szczyt i meta... Ja nie chciałam się ścigać ze sobą sprzed roku i chciałam poznać coś nowego, więc idealnie się wpisywało :-) Rzeczywistość okazała się jednak brutalna...


Bieg odbył się drugiego dnia w ramach "festiwalu" Chudego Wawrzyńca, więc niestety straciłam super start z racami, koncertem Fundacji Braci Golec, ale... zyskałam kameralny bieg,  który w zasadzie był moim pierwszym prawdziwym ultra - błoto, wspinaczka na czworakach, jeżdżenie po błocie jak na łyżwach i... bieg z naciągniętą pachwiną przez połowę trasy... Ale zacznijmy od początku :-)


START

 

Zapowiadano upał, więc błoto, które pojawiło się 2 dni wcześniej miało zniknąć... Wybrałam więc nowe buty (po tym jak ostatnie się nie sprawdziły) z małym bieżnikiem i ruszyłam na start na 6 rano... W Sopotni piękny wschód słońca, a w Rajczy deszcz... Zaczęłam panikować - nic na przebranie, brak kurtki, zimno i kiepski bieżnik na butach... To nie mogło dobrze się skończyć...

 

 

 

SZYBKO DO 1 PUNKTU 

1 punkt odżywczy miał być już na 13 km, ale 800 m wzwyż nie wróżyło najlepiej. Mimo wszystko pierwsze 6 km bardzo przyjemne - asfalt, więc bez żadnego wysiłku byłam w ścisłej czołówce. Potem zaczęły się pierwsze podejścia i.... nogi jakoś się nie kręciły więc po prostu zaczęłam wchodzić w swoim rytmie czyli powoli...

Trasa minęła bardzo szybko z jak zawsze miłym spotkaniem z super fotografem Andrzejem Olszanowskim i pobiegłam dalej... Ze względu  na to, że padało nawet nie nabrałam picia tylko pobiegłam dalej...


BYLE DO 2 PUNKTU

Do Rycerzowej wciąż biegło się dobrze - czułam samotność długodystansowca, ale w sumie lubię takie długie, samotne obcowanie z przyrodą... Później zaczęły się jednak schody... Mokra trasa była coraz bardziej upierdliwa i zrobiło się mocne błoto. Ale najgorsza była ściana - Świstakowa i Oszust... Tu zaczęło się  prawdziwe ultra... Moje pierwsze prawdziwe ultra... Pion... Podchodzenie z wbijaniem paznokci w błoto... Zjazdy w dół... Błoto... Jakieś gałęzie zamiast kijów do podchodzenia... Znowu błoto... Znowu ślizg... Błoto... Błoto... Błoto... I... Naciągnięcie pachwiny... "Może zejść z trasy? Po biegu na pewno nie będziesz mogła chodzić, a już na pewno biegać! A jak to potrwa pół roku lub dłużej?" Biłam się z myślami... Wiedziałam, że muszę dobiec do Glinki i tam podejmę decyzję czy wracam do Ujsołów czy walczę dalej... 


Nauczka na przyszłość: na Oszusta tylko po drzewach, a na Świstakową - od razu na kolana ;-)

 

ZWŁOKI DO METY

Z czasem jakby mniej czułam pachwinę albo byłam mniej wrażliwa na ból... Zaczął się najprzyjemniejszy odcinek trasy czyli Krawców Wierch, Trzy Kopce i moja ukochana Rysianka :-) Zaczęła się jednak też parówa, a ja ledwo człapałam bo bałam się biec... Miałam dość błota (myłam się po drodze co chwila w kałużach bo moje dłonie i nogi zaschły od błota), przeklinałam wąskie ścieżki i... w końcu po deszczu wyszło słońce i od razu zrobiło się chyba 30 stopni... 


Kiedy dochodziłam do Lipowskiej (nie nazwałabym tego bieganiem) zaczął się mój ulubiony zbieg żółtym szlakiem :-) Nawet zaczęłam tam biec chociaż stopy już bolały od kamieni i był straszny upał... Ale były też tam moje ulubione widoki, w których zakochałam się jeszcze w Złatnej... Było cudownie... Już wiedziałam, że dobiegnę, że Maja z Kubą czekają i że już niedługo będę się cieszyła z przekroczenia mostku i mety... Umówiłam się z nimi o 13:30, a na metę wpadłam dokładnie 13:30:57 :-) Nie wiem jak ja to wyliczam, ale często trafiam :-)

Na mecie nieważne, czy byłabym 2, 30 czy 50 - znowu wygrałam walkę ze swoimi słabościami, przeżyłam pierwsze prawdziwe ultra, znowu uczestniczyłam w najlepszej górskiej imprezie czyli Chudym Wawrzyńcu i znowu przeżyłam te wszystkie emocje, które towarzyszą długim biegom... Wisienką na torcie było 2 miejsce wśród kobiet, 6 OPEN i wspólne podium z Mają :-) 


Mimo, że byłam bardzo zmęczona po tym biegu, już marzę o kolejnym starcie na długim dystansie :-) ultra wciąga :-) wygląda na to, że padnie na Maraton Trzech Jezior - kolejna impreza w Beskidach - oby przynajmniej w połowie tak fajna jak Chudy :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz