piątek, 11 listopada 2016

BIEG NIEPODLEGŁOŚCI CZYLI... ŻYCIÓWKA ZE ZŁAMANYM SERCEM...

Bieg Niepodległości to co roku świetna impreza i... zawsze szansa na życiówkę i zobaczenie w końcu tej trójki z przodu... Trasa najłatwiejsza w Warszawie, dobra pogoda i z reguły najlepsza forma sezonie. W tym roku już od maratonu treningi były właśnie pod ten drugi najważniejszy bieg w sezonie, a ja postawiłam sobie za cel pokochanie prędkości 3:58... Każdy trening pokazywał jednak, że bieganie poniżej 4:00 jest męczące i bieg na 40 min będzie bardzo ciężki...

Mimo wszystko na starcie stanęłam mocno zmotywowana do pokonania tej bariery i czułam, że jestem mocniejsza niż rok temu... Taktyka była prosta - biec za zającem na 40 min tak długo jak się da :-) Na biegu niestety wszystko od początku było nie tak... :-( Nawet zastanawiałam się czy opisywać ten bieg bo... bardzo boli po nim serduszko, a życiówka nie cieszy... Jeszcze :-)

Ustawiłam się za balonikiem na 40 min... W pełni zaufałam, że tempo trzymane przez pacemakera będzie idealne i... to był duży błąd... Po pierwsze startowaliśmy z drugiej strefy i pierwsze 5 km to właściwie przepychanie z "VIPami" z pierwszej strefy ("VIPami" bo to pracownicy sponsorów... Jakie to VIPy?)... Czy ktoś mi może wytłumaczyć po co osoba, która biegnie 10 km powyżej 60 min ustawia się w pierwszej strefie? To niebezpieczne również dla niej! A ja muszę biegać slalomem czy skakać w ostatniej chwili na bok gdy wyrasta mi przed nosem... Tylko problem jest taki, że nie zawsze jest gdzie uciec na bok... Miałam wrażenie, że w tym roku było nawet więcej takich "VIPów" niż  przed rokiem...

Starałam się trzymać zająca jak najbliżej, ale jemu też kiepsko szło torowanie trasy... Pierwsze kilkaset metrów biegliśmy w tempie 4:25, a pierwszy kilometr skończyliśmy w tempie 4:10... Ehh... Później było nadrabianie straconych sekund... Dwa kilometry pobiegliśmy w tempie 3:45! To dla mnie szybsze tempo niż z życiówki na piątkę! Zakwasiłam się i już na piątym kilometrze zając zaczął mi odchodzić... W mojej głowie pojawiły się czarne myśli, że jestem słabsza niż rok temu, że nie wytrzymałam nawet 5 km!!! I zamiast wtedy spojrzeć na zegarek jedyną myślą jaką miałam w głowie było... zejście z trasy... Po prostu nie chciałam już biec wiedząc, że nie dam rady pobiec poniżej 40 min... Myślałam nawet, że nie mam szansy na życiówkę, bo przecież się zakwasiłam, a zając na półmetku był 100 m przede mną... To po co mam się męczyć?

No ale wtedy pomyślałam, że jestem w krótkich spodenkach (w których de facto było mi bardzo zimno - źle się ubrałam!) i powrót do depozytów komunikacją zajmie mi pewnie dłużej niż biegiem... No i jeszcze zejście z trasy... Taaaaki wstyd... Z takimi myślami dobiegłam do 6 km i wtedy spotkałam Jacka (który jak się okazało złamał 40 min - gratulacje!), który krzyknął, żeby cisnęła... Usłyszałam, że też się męczy, ale... biegł, więc postanowiłam się z nim zabrać chociaż na trochę... Dobiegłam z nim do wiaduktu czyli do 7,5 km, ale... wciąż miałam w głowie... po co ja się tak męczę...

Po chwili przyszedł czas na moją "ulubioną" część biegu czyli... kolkę :-( Wtedy to już totalnie odpuściłam :-( Nie chciało mi się z nią walczyć i zaczęłam kilometrowe "człapanie"... Na kilkaset metrów przed metą kolka zaczęła puszczać, więc postanowiłam jeszcze trochę przyspieszyć żeby uciec jak najszybciej z tego biegu i żeby nie było zbyt dużej kompromitacji... Dobiegłam do mety i... życiówka! Nie wierzyłam w to co zobaczyłam na zegarku - 40:31!!! Życiówka!!! W pierwszej chwili bardzo się ucieszyłam, ale... cholercia... jak to? Przecież balon mi dawno uciekł! No i... dlaczego ja tak odpuściłam ten bieg? Dlaczego nie biegłam? Dlaczego nie spojrzałam chociaż raz na zegarek żeby zobaczyć, że czas jest bardzo dobry, a 40 min w zasięgu?

Wiem, że są to tylko tysiące wymówek i usprawiedliwień, ale... mam żal... To była szansa, może jedyna w życiu, na złamanie 40 min, a ja... po prostu nie powalczyłam, nie spojrzałam na zegarek, nie ustawiłam się w pierwszej strefie, nie założyłam dłuższych spodenek... Gdybym miała takich pacemakerów jak na maratonie, gdybym dała z siebie wszystko jak choćby na Biegu Powstania Warszawskiego... Ehh...

W tej chwili życiówka nie cieszy, ale... pewnie za kilka dni zacznie i docenię to, co się wydarzyło :-) Pierwszy raz na zegarku zobaczyłam średnią prędkość z 10 km 4:00!!! Przecież to świetny wynik!!! :-)

1 komentarz: