Grand Prix Warszawy – niewinny bieg na 10 km… Bieg, który
uwielbiam i zarazem przeklinam ze wszystkich sił… Uwielbiam, bo spotykam tak
całą biegową rodzinkę, znam tam prawie wszystkich i jest tam na pewno najlepsza
atmosfera pod względem biegowym. Rzadko przychodzą tam osoby wstające od biurka
bo bieganie jest modne i trzeba wziąć udział tak jak w Biegnij Warszawo czy
Biegu Niepodległości bo biegnie znajomy, kolega, koleżanka, żona, matka czy kochanka...
Tam przychodzą prawdziwi pasjonaci i dlatego jest to bezcenne :-) Poza tym jest to bieg w lesie, a więc żadna pogoda nie jest straszna - wiatr, słońce, deszcz - w lesie zawsze jest przyjemnie :-)
A dlaczego nie lubię (żeby nie użyć gorszych słów...)? Bo to nie są docelowe starty… To są tylko treningi… Co dwa lub trzy tygodnie... Tylko i aż… Samej nigdy bym się nie zmusiła do tak szybkiego biegu, a gdy już startuję treningowo to jednak z reguły na maksa i… z reguły bez odpuszczania na treningach… Efekt? Nogi często ciężkie, łydki zawalone… I jeszcze bieg na maksa… Czy to może być przyjemność? Chyba tylko po biegu gdy wynik jest satysfakcjonujący :-)
A tak się właśnie stało podczas trzech ostatnich biegów –
trzy trzecie miejsca i trzy czasy zbliżone do 40 minut czyli moich życiówek :-)
Czasy: 40:21, 39:57 (kabacka życiówka!), 40:27 :-) I jak tu nie być zadowoloną?
Ja jestem bardzo :-) Ale co się namęczyłam to moje :-) Kiedyś z takimi czasami
podium byłoby pewne… Ba! Mogłabym biec nawet minutę wolniej! Teraz z podium
mogę się pożegnać na dłużej, więc cieszę się jak dziecko kiedy uda się je
wywalczyć i kiedy mogę tam stanąć z Majeczką :-) To jest magiczna chwila… Może
to jest mały bieg, ale ja jestem najszczęśliwsza na świecie :-) Prawie jakbym
wygrała na olimpiadzie :-)
Pierwszy bieg – uparłam się, że do 5 km przytrzymam się Mart
bo był duży wiatr… Jak postanowiłam tak zrobiłam, ale w drugiej części dystansu
cierpiałam strasznie… Za szybki początek :-) Czy to mnie czegoś nauczyło?
Drugi bieg – prawie idealna pogoda… Postanowiłam powalczyć o
złamanie 40 min… Czułam, że jestem gotowa, chociaż łydki nie do końca były
przekonane… Taktyka – trzymanie Mart ile dam radę… Sił wystarczyło do 7 km :-)
Potem była walka ze sobą i od niepamiętnych czasów zakwasiłam sobie uda…
Musiało być mocno :-) Ale udało się – 39:57 i wielka nadzieja na dobry sezon
:-) Taktyka wciąż słaba, bo początek za szybki, ale jednak czas i podium... Dla takich chwil warto żyć :-)
Trzeci bieg – męczarnia… Nogi ciężkie jeszcze przed
biegiem, więc jak tu startować? Za szybki początek mnie zniszczył… Pierwsze
pięć kilometrów były znośne (dzięki Marta za trzymanie tempa!), ale potem
zaczęło się umieranie… Gdyby nie Mąż i Majka na 9 kilometrze to chyba bym
stanęła i krzyknęła na cały las – „Po co mi to?” Ale dobiegłam… W trakcie
myślałam jeszcze o tym, że na maratonie może być dużo gorzej… Zamiast 5 km
masakry może być ich 30… I jak wtedy poradzi sobie głowa? Z 5 km sobie
poradziła… Może więcej też wytrzyma ;-)
Priorytet wciąż jest jeden – maraton :-) Oby dobre starty w
GPW przyczyniły do kolejnego, nowego życia po maratonie ;-) Trzymajcie kciuki!
Ps. Dziękuję za super zdjęcia mojemu Mężowi i ActiveSports... Chwile do zapamiętania na całe życie :-)
Ps. Dziękuję za super zdjęcia mojemu Mężowi i ActiveSports... Chwile do zapamiętania na całe życie :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz