niedziela, 14 kwietnia 2019

ORLEN WARSAW MARATHON CZYLI WYWALCZONE SERCEM NOWE ŻYCIE...

Tak, tak, tak! Udało się! Nie, nie... Źle zaczęłam... Nie udało się tylko ciężko na to zapracowałam! Wstawaniem o 5 rano, bieganiem w zimnie, deszczu czy przy ogromnym wietrze... Kiedy na ogromnym zmęczeniu mimo wszystko wychodziłam na trening i nigdy nie odpuszczałam... Nie odpuściłam też na maratonie... Serce wygrało!

PRZED STARTEM
Pomimo tego, że to już mój szósty maraton to stres przedmaratoński wciąż nie maleje... Ba! Im życiówka bardziej wyśrubowana tym wydaje się, że będzie ciężej... I jest... Tym razem w marzeniach miała przeszkodzić: trasa maratonu  - wydawała się bardzo trudna (kilkusetmetrowe podbiegi na 19 i 33 km), wiatr, duży stres w pracy przez ostatnie dwa tygodnie (tak, wiem... po co?) i... okres, który pojawił się dzień przed maratonem chociaż powinien pojawić się 4 dni po...

Ale były też rzeczy, które dawały chociaż cień nadziei, że jednak będzie dobrze - kabacka życiówka na dyszkę pomimo tego, że wciąż trwały przygotowania do maratonu, Kuba z Majeczką na trasie i... najlepsza pacemakerka na świecie - Marta :-) To dawało mi wewnętrzny spokój... Zresztą bez względu na wynik po prostu chciałam wystartować bo przygotowywałam się właśnie pod ten start, byłam zdrowa i po prostu każdy maraton jest magiczny :-)

NA TRASIE
Na starcie zakładałam prostą taktykę - bieg po 4:20 i może uda się jakoś dowlec do mety w czasie poniżej 3:05. Łatwo zaplanować, trudniej zrobić :-)

Na początku trzeba było biec z głową :-) Na 16 km miała na mnie czekać Marta, więc chciałam tam dobiec w pełni sił. Pomimo wiatru biegło się lekko i przyjemnie, a ja musiałam się hamować przed szybszym krokiem. Do Marty dotarłam w dobrym stanie, a w dodatku czekała tam na mnie niespodzianka - Marta nie była sama tylko z Mistrzem Marcinem :-) Z taką obstawą to wstyd byłoby się poddać. Wystarczyło się tylko trzymać ich pleców... Nawet wodę mi podawali! Nie mogłam się skompromitować, więc trzeba było biec... chociaż do Tamki...

Pierwszy podbieg na 19 km nie okazał się taki straszny jak myślałam i wciąż wszystko było pod kontrolą. W połowie dystansu chciałam się czuć jakbym dopiero wyszła z domu i... tak się czułam :-) Ba! Miałam nawet ponad minutę zapasu do zakładanego czasu i komfort psychiczny przed Tamką... Czy mogło być lepiej?

Tak! Na jakimś 23 km czekała na mnie kolejna niespodzianka czyli moja siostra z rodzinką! Tak głośno mi dopingowała, że aż obudziła Krzysia, który ma raptem 1,5 miesiąca... Dzięki tej niespodziance nogi dalej niosły, a czekał mnie jeszcze zbieg na 25 km...

Zatem pomimo wiatru, który momentami nie urwał mi głowy, biegło się całkiem przyjemnie. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść... Tamka... Starałam się o niej nie myśleć i skupiać tylko na konkretnym kilometrze, ale... po przekroczeniu magicznej trzydziestki poczułam, że jednak nogi zrobiły się odrobinę cięższe... Coraz więcej biegaczy na trasie stawało i poddawało się... A to przecież jeszcze przed Tamką! Jak tu przetrwać? A potem jeszcze 10 km... 10 koszmarnych kilometrów! Może się jednak poddać?

Dobiegliśmy do Tamki, a ja miałam czarne myśli... Łydki stały się jak z ołowiu, a najbardziej bolały mnie... dłonie... Być może od polewania zimną wodą nie czułam, że zamarzają, ale po prostu jakby mi zdrętwiały... Pierwszy raz miałam takie uczucie... Nie wiem co to było, bo przeszło zaraz za metą, ale niesmak pozostał...

Na dole Tamki jeszcze spora grupa kibiców Dream Run i Bożenka, która krzyknęła, że złamała 40 min... Jeszcze raz gratulacje! Już dawno jej się należało! Ale wracając do biegu to... przepraszam, że nawet nic nie odmachałam za bardzo i się nie uśmiechałam, ale... właśnie zaczynał się mój koszmar...

Po wbiegnięciu na Tamkę nogi zwyczajnie zrobiły się jak kołki... Niby biegłam, ale jakby nie na swoich nogach... W tym momencie dołączył też do mnie Kuba z Majką na rowerze... Wszystko fajnie, tylko ja  nawet nie miałam siły odmachać! Było mi strasznie przykro, że nie mam siły uśmiechnąć się do Mai czy przybić z nią piątkę... Ale ja po prostu padłam... Gdy mój mąż stwierdził, że pojedzie jeszcze chwilę inną trasą to ja się nawet ucieszyłam, że nie będą widzieć mnie w tym paskudnym stanie...

Biegłam, ale miałam wrażenie że zwalniam z każdym krokiem... Zaczęłam odliczać kilometry, ale jakoś mijały bardzo wolno... Marcin z Martą tylko mnie poganiali i chyba udawali, że jest bardzo dobrze, bo wymijam kolejnych biegaczy... Pewnie tak było, ale ja i tak miałam wrażenie, że biegnę wolno, że nogi wcale nie kręcą się tak jak na początku, a ja po prostu muszę walczyć o każdy krok...

Zostały 4 km... 4 paskudne kilometry... Ale z drugiej strony... to tylko jedna pętla wokół SGGW :-) Tyle pętli wokół SGGW zaliczonych z dużo gorszym oddechem, więc może jeszcze tę jedną wytrzymam?

Było coraz więcej kibiców... Wszyscy zagrzewali do walki, w tym oczywiście najbardziej Marta z Marcinem... Każde słowo "Ania" w tłumie dodawało wielu sił... Niby tak niewiele, a ja wtedy po prostu dodatkowo walczyłam...

Kiedy Marcin powiedział, że życiówka jest już dawno Twoja, a teraz tylko walczę o wynik to nie do końca chciało mi się wierzyć... Jednak zegarek nie kłamał - ja to już praktycznie miałam na wyciągnięcie ręki! Postanowiłam jeszcze nieco przyspieszyć, ale tuż przed linią mety zwolniłam żeby delektować się tą chwilą... Zrobiłam to! 3:03:47, 16 miejsce OPEN i 8 Polka :-)

Jest nowe życie!!! Wiem, że warto walczyć o swoje, że wszystko można jeśli się czegoś bardzo pragnie, że w życiu najważniejsza jest rodzina, ale też, że bez pasji nie ma życia :-)  Moja głowa jest teraz bardzo mocna i wiem, że mogę zacząć marzyć o 2:59:59... Pewnie jeszcze nie w tym roku, ale małymi kroczkami, z takim wsparciem... Będę walczyć o kolejne nowe życie :-)

A wracając do maratonu - wciąż uważam, że maratony to najpiękniejsza biegowa przygoda :-) Dyszki, piątki czy półmaratony nigdy nie dają mi takiej satysfakcji jak jednak walka na maratonie... Tutaj trzeba walczyć nie tylko  mięśniami i oddechem, ale przede wszystkim sercem :-) A ja serce do walki mam duże :-)

PO BIEGU
Po biegu oczywiście zasłużone "chamskie" jedzonko w najlepszym towarzystwie Marty i Artura :-) No i dwa razy do roku (po maratonach!) należne mi piwo pomimo trwającego karmienia piersią :-) Za to w domu Kuba stwierdził, że musi się przespać, bo cały dzień się dzieckiem zajmował, więc jest bardziej zmęczony ;-) Patrząc na endorfiny, które mnie trzymają, to chyba rzeczywiście mogła to być prawda :-)

PODZIĘKOWANIA
Niby biega się łatwo - noga za nogą i do przodu, ale gdyby nie odpowiednia motywacja i ludzie wokół to na pewno nie byłoby sukcesu :-) Dlatego wielkie podziękowania dla:
- Kuby i Majeczki - są moją wielką motywacją
- Rodziców i Teściów - że zawsze mogę liczyć na ich wsparcie, też w zakresie odżywiania i regeneracji ;-)
- Mojej Siostry - że wierzy we mnie bardziej niż ja i robi dobre niespodzianki :-)
- dla Artura - za plany treningowe i wsparcie gdy moja głowa się poddaje
- dla Marty - za olbrzymie wsparcie na trasie, ale też przed trasą, na GPW i w ogóle za super rozmowy i ciepło, które w sobie ma
- dla Marcina - za niespodziankę na trasie i pokrzepiające teksty, które zaprowadziły mnie do celu
- dla Bożenki i Jędrzeja, że zawsze wysłuchują moich narzekań biegowych, a wciąż ze mną rozmawiają ;-)
- dla Peli - za serce do biegania
- dla Ani i Radka - bo zawsze czuć od Was zrozumienie
- dla pozostałych osób z Dream Run i innych dalszych i bliższych znajomych biegowych - za wielkie wsparcie i kibicowanie
- dla znajomych niebiegowych - za kibicowanie i wiele ciepłych słów...

Teraz czas wrócić do rzeczywistości i zaplanować pomaratońskie życie :-) Kilka dni na regenerację i znowu wracam na biegowe ścieżki :-) Najważniejsze, że dzięki maratonowi znowu mogę  przenosić góry, a świat jest mój ;-) Dla takich chwil warto żyć :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz