sobota, 10 sierpnia 2019

CHUDY WAWRZYNIEC CZYLI MÓJ PIERWSZY BIEG ULTRA Z DODATKOWĄ ZACHĘTĄ DO NASTĘPNYCH... PUDŁEM :-)

Przez bardzo długi czas nie chciałam rozpoczynać przygody biegania w górach... Bałam się, że mnie za bardzo wciągnie, a poza tym to tylko podchodzenie pod górę i ryzykowne zbieganie w dół grożące kontuzją... Tym razem jednak nie udało mi się wymigać - obóz biegowy z Dream Run rozpoczynał się od "wycieczki biegowej" na Chudym Wawrzyńcu...

Tak, tak... To miała być zwyczajna wycieczka biegowa, no może z 10 km dłuższa niż normalnie... Zwykły trening... Zresztą mieliśmy się trzymać razem z Bożenką i Pelą, a o żadnym starcie nie było mowy... Ja nawet nie nastawiałam się na start, jadłam co popadnie, nie spałam zbyt wiele przed startem (nie tylko w dniu startu, ale też dzień przed - 4 godziny, bo chciałam jak najszybciej przyjechać do Soblówki i skorzystać z gór...).

I tak z takim nastawieniem wstałam o 2:40 w nocy... Wstałam to raczej szumnie napisane, bo w sumie wcale nie spałam - Maja nie chciała zasnąć, ja się zestresowałam, że nie mam plecaka, agrafki i dobrych butów do biegania i... spirala nocnego niespania szybko się nakręcała... Kiedy zadzwonił budzik to nawet się cieszyłam, że już mogę wstać, skoro i tak nie mogłam zasnąć...

W nocy przeklinanie - po co mi to? To przecież aż 53 km! Po górach! Nie można by było zrobić zwykłej wycieczki? Na szczęście miałam biec z dziewczynami, więc to zawsze weselej...

Życie jednak zweryfikowało wszystkie plany wycieczki biegowej... A miało być tak pięknie, przyjemnie, wschód słońca w górach... Czego chcieć więcej?

Na dzień dobry walka z plecakiem - biegłam w pożyczonej kamizelce (dzięki Natalka!), ale sprzęt niesprawdzony, nawet nie wiedziałam jak to coś się zapina... Po drugie miałam chlupoczący bukłak zamiast flasków (czy jak to tam nazywają biegacze w górach)... Po trzecie bieganie w koszulce z rękawkiem - okropność! Ale bałam się otarć... Po czwarte - nie miałam jak przypiąć numerka bo nie wzięłam agrafek przy odbiorze pakietu startowego... Po piąte - brak czołówki w ciemności... Generalnie przygotowanie jak do wycieczki biegowej, a nie do startu... Jakby ktoś na mnie z boku popatrzył to po prostu jakiś żart, że w ogóle chciałam tam pobiec...

Ale skoro już człowiek wstał o tej 2:40 to trzeba biec - Maja na pewno czeka na mamę bo w końcu obudziła się w nowym miejscu... "Im szybciej się skończy to upokorzenie tym lepiej... Nigdy więcej biegania w górach... A raczej nigdy więcej biegania bez przygotowania..." Nawet nie jadłam tak jak powinnam, bo przecież to miała być wycieczka!

No dobrze... Czas wrócić na start... Dosyć marudzenia... :-) Na starcie ciemno i tłoczno... Stanęłyśmy z dziewczynami gdzieś w środku i miałyśmy trzymać się razem... "To tylko wycieczka, to tylko wycieczka" - powtarzałam sobie, żeby nie zacząć za szybko. "Potem masz jeszcze 7 dni biegania po górach... Trzeba się zaaklimatyzować i mieć siły na najbliższe dni"... Z takimi myślami zaczynałam bieg... I wtedy jeszcze zapalono race - adrenalina jednak trochę wzrosła... Nawet zaczęłam żałować, że nie biegnę tutaj na wynik tylko jako wycieczka... Może już nigdy nie powtórzy się szansa startu w biegu ultra? No nic - decyzja podjęta, więc biegnę z dziewczynami... To znaczy... Miałam taki plan, ale Pela zgubiła się już na starcie, więc trzymałam się Bożenki.

Zaczęłyśmy bardzo wolno... Nawet mi to przeszkadzało, bo biegłyśmy po płaskim i było mi zwyczajnie zimno. Na szczęście Bożence też się "włączyło" zimno i po jakimś kilometrze nieco przyspieszyłyśmy i zaczęłyśmy wyprzedzać... Podejrzewam, że nie było to zawrotne tempo, ale przynajmniej zrobiło się cieplej... Ten kawałek po płaskim trwał całkiem długo - jakieś 8 km!!! To zawsze 8 km bliżej mety, a dla mnie to po prostu przyjemna rozgrzewka :-) Niestety z powodów fizjologicznych musiałyśmy się zatrzymać dwa razy, ale przecież to tylko wycieczka biegowa, więc żaden problem...

Wbiegłyśmy na łąkę, a później do lasu... Zaczynało świtać, więc brak czołówki na szczęście nie przeszkadzał. Zaraz miało zrobić się całkiem jasno :-) Pod lekkie wzniesienia biegłyśmy, pod większe szłyśmy, ale początek głównie na biegowo... Nawet nie wiem kiedy to się stało i już byłyśmy na Rachowcu :-) To znaczy ja byłam, bo Bożenka jakby przez chwilę się zgubiła... Wiedziałam, że na zbiegach Bożenka jest super, więc pomyślałam, że zbiegnę już nie oglądając się na nią... I tak mnie zaraz dogoni... Jak nie tu to chwilę dalej...

Było bardzo przyjemnie i pięknie... Wschód słońca w górach, piękne widoki... Czułam jakbym frunęła nad ścieżką, a nie biegła... Było idealnie... Zaczęłam rozmawiać z innymi biegaczami... Jeden nawet mnie zapytał: "Czy pierwszy raz na Chudym?" Ja odpowiedziałam, że pierwszy raz na ultra, a on nawet się zdziwił, że od razu zaczynam od 50 km... W duchu pomyślałam, że to chyba rzeczywiście porywanie się z motyką na słońce, ale to miała być zwykła wycieczka biegowa, zwykły trening! A z drugiej strony - chyba nie wyglądałam na biegaczkę górską, skoro mnie zapytał, czy pierwszy raz... To nie mogło wróżyć nic dobrego... Z drugiej strony jakiś inny biegacz pochwalił mnie, że jestem szybka na "przelotówkach" (cokolwiek to znaczy), więc wzięłam to sobie do serca :-)

Wycieczka wydawała mi się coraz fajniejsza :-) Trzymałam się jakiejś grupki chłopaków, którzy biegli, a tylko przy mocniejszych podejściach szli... Nie chciałam ich zgubić, bo bałam się, że zgubię trasę... Na podejściach było mi ciężko, bo oni naprawdę szybko wchodzili, ale na zbiegach lub równej trasie ich doganiałam... Ważne, że byli w zasięgu :-)

Najgorzej, że straciłam rachubę, gdzie jestem, jaki szczyt mijam i który to kilometr... Mój zegarek jakoś zastrajkował i nagle się zatrzymał... A może to ja przypadkiem wcisnęłam pauzę? Kompletnie nie wiedziałam gdzie jestem i to mi trochę przeszkadzało... Z drugiej strony - co to za różnica - cieszyłam się każdym kilometrem, że mogę tu być, biegać, nie mam kontuzji i jest naprawdę piękna przygoda :-)

I tak trzymając się cały czas tej grupki chłopaków zobaczyłam... Jędrzeja! Niemożliwe! "Czekałem na Ciebie, bo widziałem, że biegniesz..." Ooooo! Dogonić Jędrzeja? Chyba on też postanowił jednak zrobić sobie wolniejsza wycieczkę :-) Ucieszyłam się strasznie widząc znajomą twarz :-) Dzięki temu dowiedziałam się też, który jest kilometr :-) Kiedy pierwszy raz zapytałam o to Jędrzeja powiedział, że 30! Ja byłam przekonana, że to dopiero jakiś 23... Może 25... No pięknie! Połowa trasy za mną! A ja wciąż jakbym wybiegła z domu :-) To znaczy trochę byłam głodna... Zjadłam 4 żele... Ale na 33 km miał być punkt, więc tam planowałam się najeść do syta i zrobić przerwę :-)

Tylko, że ten 33 km nie nadchodził... A raczej nadszedł... Na 38,5 km... Nie wiem skąd to wzięłam, że punkt ma być na 33 km, ale był zdecydowanie później... W sumie to nawet dobrze, bo bliżej do mety, a ja wciąż miałam dużo sił i czułam się jak na wycieczce biegowej :-)

Najpierw na punkcie przywitała nas orkiestra - aż łezki mi stanęły, że w takim fajnym wydarzeniu biorę udział :-) Po prostu chciało się biec :-) Za chwilę punkt - mnóstwo świetnego jedzenia i... woda, którą można było się polać... Robiło się bardzo gorąco, więc takie orzeźwienie było na wagę złota :-) Na punkcie spotkałam Patrycję, która powiedziała mi, że... jestem czwartą kobietą ze stratą jakichś 4 min! Kompletnie to do mnie nie docierało, ponieważ przed biegiem usłyszałam, że tu przyjeżdżają super zawodniczki i jak będzie dziesiątka to będzie super... Z takim nastawieniem biegłam przez całą trasę! A tu tak blisko podium! A gdyby tak jedna pobiegła 80 km, to będę na pudle! Wow! To byłoby niemożliwe! Debiut, wycieczka, brak przygotowania... To nie mogłoby się tak pięknie skończyć, ale... dostałam skrzydeł!

 Poprosiłam jeszcze Jędrzeja żeby pobiegł przede mną, ale... to chyba nie był jego dzień, więc zostałam niestety sama... Teraz musiałam sama dbać o to, żeby nie zgubić trasy, żeby podbiegać gdzie się da... Nikogo przede mną... Nikogo za mną... Oj niedobrze... No i jeszcze jedna sprawa... Zaczęły mnie boleć duże paznokcie u stóp... Tak jakby buty zaczęły mi się wbijać... Czy bajka właśnie miała się skończyć?

Wiedziałam, że czekają mnie dwa podejścia i długi zbieg... To już tak blisko... Najważniejsze to się nie zgubić... Po kilku minutach dogoniłam dziewczynę, która aktualnie była trzecia... Byłam tym nawet trochę przerażona - nie chciałam się ścigać... To miała być wycieczka!

Ale to już nie była wycieczka... Od punktu to już była walka ze sobą, z tym żeby nie zgubić trasy i przede wszystkim z bolącymi paluchami u stóp... Na rozejściu tras 50+ i 80+ byłam już druga, bo na dodatek okazało się, że jedna dziewczyna pobiegła "osiemdziesiątkę". Czyli naprawde pojawiła się szansa na podium... W takim dużym biegu... Taka okazja może się nie powtórzyć...Postanowiłam powalczyć...

Na Małej Rycerzowej był zbieg, okropny zbieg... Palce ledwo żyły... Co będzie dalej? Tak się nie da... A z drugiej strony już tak blisko... Właściwie modliłam się, żeby teraz były już tylko podbiegi lub płaskie odcinki, bo każdy zbieg to był ból i na pewno strata czasu do innych zawodniczek...

Z takimi myślami dotarłam do 5 ostatnich kilometrów, które były oznakowane... Naprawdę zrobiło mi się źle... Ten przyjemny bieg stał się katorgą... Rozpoczął się zbieg, a ja po prostu nie mogłam zbiegać... Buty po prostu wbijały mi się w palce... Wiedziałam, że tracę czas, ale po prostu nie mogłam tam biec... Starałam się trochę truchtać, ale kilometry kompletnie nie mijały... Było wąsko i kamienisto... Każda nierówność to ból... Ehh... Odliczałam... 4 km... Długo, długo nic... 3 km... Długo, długo nic... 2 km... Długo, długo nic... 1 km... Uff... Płasko... Jestem... Wiedziałam, że na płaskim znajdę siłę nawet jeśli ktoś wyłoni się zza krzaków...

Ale nie wyłonił się :-) Biegłam... Było okropne słońce i upał 28 stopni, ale przynajmniej nie było w dół :-) Szukałam mety, bo nie zauważyłam do niej skrętu, ale wiedziałam, że to już ostatnie metry :-) Mostek i... największa radość!!! 2 miejsce wśród kobiet i pierwsza trzydziestka!!! Niemożliwe!!! Czas - 6:05:46 :-) A wstępnie na wycieczkę zakładałam... 8 godzin :-) No po prostu szok :-)




I co dalej? 
1) Na pewno to był dobry trening pod maraton...
2) Kolejne treningi na obozie - masakra...
3) Palce, które nie dają biegać i naciągnięta stopa przez wywrotkę podczas biegania na treningu chroniąc palce
4) Czy może jeszcze jakiś bieg ultra? Czy to dla mnie? Co z asfaltem? Jak to pogodzić? Ja kocham asfalt, prędkość... A z drugiej strony te piękne widoki, wschody słońca, walka sercem... Wielki dylemat w sercu i głowie rozpoczęty...
5) Jeśli biegi ultra to na pewno trzeba wyciągnąć kilka wniosków na przyszłość:
- odpowiednie jedzenie poprzedniego dnia, jak do maratonu
- przetestowany sprzęt - kamizelka, plecak, flaski, ewentualnie kijki...
- dobre, sprawdzone buty do biegania, a nie jakieś "byle były z bieżnikiem"
- nauczyć się na pamięć trasy - kolorów szlaków, szczytów, i który szczyt na jakim kilometrze, punktów żywieniowych
- wyspać się dzień wcześniej
6) Tak czy inaczej przygotowania do maratonu na asfalcie są obecnie najważniejsze :-) Gdzie pobiec? Jeszcze decyzja nie zapadła, ale czasu do jesieni już niedużo :-) Trzymajcie kciuki!

A przy okazji wielkie podziękowania za super obóz biegowy dla całej ekipy Dream Run i mojego Męża za wielkie wsparcie podczas obozu :-) Najlepsze wakacje tylko w górach!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz