niedziela, 20 września 2020

BARAN TRAIL RACE CZYLI 60 KM I PIERWSZE MIEJSCE Z UŚMIECHEM NA TRASIE...


Takie rzeczy tylko w górach ;-) Baran Trail Race to miała być tylko alternatywa dla Chudego jeśli Chudy nie wyjdzie... Chudy wyszedł więc bardzo długo zastanawiałam się czy w ogóle wystartować w BTR, ale...
kusiły mnie po prostu nowe trasy i piękne widoki :-) Bo czy może być lepsza motywacja na dłuższą wycieczkę biegową niż po prostu start na 60 km?

Tydzień przed startem wszystko mówiło: "nie biegnij. Po co Ci to?" Rozbolała mnie stopa (po szybkich treningach na asfalcie... Chyba stopy zapomniały jak tam się biega), a dwa dni przed zaliczyłam poważną wywrotkę... na trasie pod domem ciągnąc Maję na rowerku na szutrowej drodze i lądując w rowie... Ehh... 


Z drugiej strony pogoda szykowała się wymarzona... 6 stopni w nocy, 18 stopni w dzień, trochę słońca i... gwarantowane piękne widoki :-) Start opłacony, Bożenka i Jędrzej na krótszej trasie BTR, więc szczęście po prostu musiało dopisać ;-) W końcu stwierdziłam, że najwyżej zejdę w połowie trasy bo wtedy akurat przebiega się przez "start"... Najwyżej przebiegnę się pierwszy raz w nocy po górach, zaliczę piękny wschód słońca i... po prostu będę szczęśliwa po 26 km :-) Oby tylko zdrowie dopisało...

W końcu zdecydowałam się... Pobudka o 3:30 nie była miła, ale i tak nie mogłam spać, więc nawet się cieszyłam, że w końcu mogę wstać :-) Szybko się zebrałam z domu żeby nie pobudzić domowników (w szczególności Mai bo to byłoby pół godziny z głowy) i wybiegłam do samochodu... Odpalam go i... nic nie widzę! Mróz na szybie! A ja krótkie spodenki, krótki rękawek i... trzęsłam się z zimna aż do Węgierskiej Górki. Kiedy zrobiło się ciepło znowu przeszło mi przez myśl żeby jednak nie wysiadać... Wyspać się w samochodzie i... poczekać na rodzinkę w Węgierskiej Górce :-)

Raczej rzadko się zdarza, że leń u mnie wygrywa, więc wysiadłam jednak z samochodu i poszłam na odprawę... Trwała może 5 minut, ale niestety dowiedzieliśmy się, że plik gpx. w dwóch miejscach nie zgadza się... A ja nie lubię biegać nie znając za dobrze trasy i to jeszcze ze zmianami w trasie... 

START - godz. 5:00

Ciemno, zimno i zero znajomych twarzy... Jakoś tak czułam, że tu nie pasuję... Po co mi to? To przecież jakieś 8h biegania? Przecież moje stopy nie dadzą rady! Pełna wątpliwości ruszyłam na trasę. Bardzo dziwnie biegło się w nocy po górach słysząc co jakiś czas ryki jeleni i nie wiedząc czy teraz jest bardziej podbieg czy podejście... Na szczęście 4 tygodnie temu biegłam tamtędy w dzień i z tego co pamiętałam to biegłam cały czas, więc stwierdziłam, że teraz tym bardziej nie wypada przechodzić do marszu :) Może nie było szybko bo jednak bieganie w ciemności jest trochę inne, ale dobrze się oddychało, nie było wiatru i byłam odpowiednio ubrana :-) Starałam się trzymać z grupką chłopaków żeby trochę oświetlali drogę, ale jakoś szybko zostałam sama w ciemnościach... Chyba za szybko zaczęłam, a potem zaczęłam człapać... Na szczęście w przyzwoitym tempie i o wszystkich siłach dotarłam do wypłaszczenia i zaczęłam gonić chłopaków na bardziej równym terenie... Na szczyt Baraniej Góry dotarliśmy chyba w piątkę... Ja pełna sił, bez bólu stóp i... uśmiechająca się :-) Był piękny wschód słońca, piękne widoki i... wolność :-) Czy można chcieć czegoś więcej?


BYLE DO WĘGIERSKIEJ GÓRKI... 

Z Baraniej Góry zaczął się nieprzyjemny zbieg po kamieniach... Techniczny... Taki, którego nie lubię... Po prostu nie umiem zbiegać, a jeszcze po kamieniach, stromo... Fuj... Za mną ktoś się jeszcze rozwalił na tym zbiegu... Zatrzymałam się na chwilę, ale usłyszałam tylko "w porządku", więc pobiegłam dalej... Wciąż biegliśmy w kilka osób i tak aż do asfaltu... W końcu coś co lubię :-) Mogłam przyspieszyć i widziałam przed sobą już tylko jednego biegacza... Ale wiedziałam, że zaraz zacznie się wąskie podejście... Robiło się gorąco... Pozbyłam się długiego rękawa, ale obowiązkowy sprzęt typu kurtka, czołówka sprawiły, że plecak zrobił się już strasznie ciężki i niewygodny. Na szczęście wiedziałam, że niedługo będziemy na starcie i... może tam zostawić niepotrzebne rzeczy? Tylko gdzie? Przy śmietniku?

Dzięki zmienionej trasie zamiast asfaltem, przyjemną trasą dotarliśmy do miejsca "startu" czyli 26 km zaliczone... Nadrobiłam co prawda prawie kilometr bo myślałam, że mamy biec szarfami zamiast najkrótszą trasą, ale najważniejsze, że dotarłam :-) Czekała tam na mnie miła niespodzianka czyli w końcu znajoma twarz - Rafał, z którym miałam okazję pokonać treningowo pierwszą część trasy BTR :-) No i już wiedziałam, komu mogę oddać zbyt dużo rzeczy z plecaka :-) No i dostałam pozytywnego kopa na drugą część trasy :-)


BYLE DO RYSIANKI...

Zostało tylko... Hmmm... 32 km... Starałam się o tym nie myśleć... To znaczy tłumaczyłam sobie tak, że właściwie wystarczy przebiec jeszcze 18 km bo reszta jest w dół... Sprawdziłam to tydzień temu, ale na... świeżych nogach, więc nieco się pomyliłam ;-)

Druga część trasa zaczynała się 3 km asfaltem, więc szło bardzo dobrze :-) Robiło się jednak coraz cieplej... Razem z pewnym biegaczem w czerwonym plecaku, którego starałam się trzymać od początku trasy, skręciliśmy na czerwony szlak... Żadnego oznaczenia... Tylko nasze zegarki z wgranym trackiem kazały nam tam skręcić, więc niepewnie skręciliśmy... Na szczęście za około 0,5 km szarfy się pojawiły i głowa została uspokojona... 

Zaczęło się pod górę... Jakoś nie chciało mi się biec tylko bardziej podchodzić... A przecież w zeszłym tygodniu tu biegłam? Czułam, że to się źle skończy, ale... w sumie nie spieszyło mi się :-) Skoro pierwszą część trasy zrobiłam w 3h, a z rodzinką umówiłam się na mecie po 8h to wiedziałam, że właściwie mogę iść :-) No ale był jeden szczegół... Prowadziłam! Miałam szansę znowu wygrać! Nie, nie... To niemożliwe... Na pewno zaraz się ktoś pojawi... Po prostu trzymam swój rytm i co ma być to będzie...

Robiło się coraz goręcej... Robiła się patelnia... Z każdym krokiem Rysianka była jednak coraz bliżej, a przecież potem to już tylko dół... 

BYLE DO METY...

Ciężko nazwać to wbiegnięciem na Rysiankę bo jakoś nogi nie chciały się


kręcić jak tydzień temu, ale.. dotarłam... A właściwie dotarliśmy z kolegą z czerwonym plecakiem, który pochwalił się również biegiem na Chudym i... tuż przed szczytem okazało się, że miał czas lepszy o 10 min ode mnie więc... może jednak nie człapałam aż tak strasznie? Może jednak nikt mnie nie wyprzedzi? Pojawiła się nadzieja na zwycięstwo... Dotarłam do mojej ulubionej trasy czyli żółty szlak na Halę Lipowską i potem w dół... Piękne wspomnienia z marca i kwietnia kiedy mieszkałam w Złatnej... Zresztą to był właśnie powód, dla którego wybrałam BTR :-) Chciałam pobiec ten kawałek trasy :-)


Wszystko pięknie tylko... moje nogi średnio się kręciły... Na szczęście stopy nie bolały, a to już był sukces, więc starałam się po prostu biec... Może nie szybko, ale jednak powoli do mety... Krok za krokiem i... upragniona meta... Gdy jednak skręciliśmy już z mojego ulubionego szlaku to bieg przestał mi sprawiać przyjemność i marzyłam już o mecie... Jeszcze TYLKO 9 km... Gorąco... Upał jak na Chudym... A ja prawie bez wody... No bo przecież to tylko 9 km... W dół...


No niestety chyba mój mózg czegoś nie zanotował tydzień temu, ale to "w dół" oznaczało jeszcze jakieś trzy górki :-) Może małe, ale jednak podejścia... A potem nieprzyjemny, bardzo stromy zbieg... Nogi jakoś nie bolały, ale jednak nie kręciły się zbyt szybko... No i jakoś zaczęłam czuć pachwinę i coś nad kolanem... No jakbym się gdzieś poobijała... Gdzie ta meta?

W końcu dobiegłam do asfaltu i już wiedziałam, że dam radę... Że dam radę być pierwsza... Nie biegłam tam jakoś szybko, ale wiedziałam, że mam jeszcze rezerwy żeby w razie czego przyspieszyć :-) Dogoniłam nawet biegacza z czerwonym plecakiem, który zostawił mnie na Hali Lipowskiej :-) chyba po tym jak się dowiedział, że jednak na Chudym to sporo słabsza od niego byłam ;-)


Było już naprawdę blisko, więc cieszyłam się każdym krokiem :-) Szukałam na mecie moich bliskich, ale niestety... przybiegłam zdecydowanie przed zaplanowanym czasem - 6:36:33 (tylko 1,5 h przed planowaną godziną przybycia ;-) ) - 1 kobieta, 8 razem z mężczyznami :-) Maja jednak miała obiecany wbieg z mamą na metę, więc pół godziny później nastąpiła powtórka ;-) Potem już tylko można było delektować się piękną pogodą z rodzinką, Bożenką i Jędrzejem, którzy wystartowali na 26 km w BTR :-) Super było pójść razem na lody, a następnego dnia... w góry zbierać śmieci na akcji Czyste Beskidy i posłuchać Fundacji Braci Golec ;-) Piękna pogoda, góry, super ludzie... Czego chcieć więcej? :-) 


Z pewnością chce się kolejnych, długich startów, ale... 35 lat na karku każe się jednak opanować bo może się to skończyć kontuzją. Piękny sezon dobiegł końca :-) Może nie najszybszy, ale na pewno najpiękniejszy pod względem widoków i wyników :-) Cel zrealizowany - można przenosić góry ;-)

Ps. Podziękowania za niesamowite wspomnienia dla mojej wspierającej rodzinki podczas długich wycieczek, Arturowi za treningi, Bożence i Jędrzejowi za odwiedziny i dodanie super mocy, Rafałowi za bezcenne wskazówki i rekonesans trasy oraz wielkie podziękowania za utrwalenie tych wspomnień na zdjęciach  dla Katarzyny Gogler i Manuel Uribe oraz Jędrzej Josypenko :-) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz